olbrzymi wspinał się na tylnych nogach i tratował powalonego wojownika. Jeździec dosiadający wierzchowca w wyciągniętej prawicy trzymał książęce berło. Był to wielki condottiere Francesco Sforza, awanturnik, na wpół wojak, na wpół bandyta, sprzedający swą krew za złoto. Syn ubogiego wieśniaka z Romanii, odważny jak lew, chytry jak lis, zdobył potęgę czynami krwawymi i świetnymi na przemian. Zmarł jako książę Mediolanu.
Promień słońca padł na głowę Kolosa. W przenikliwych oczach był spokój nasyconego drapieżnika. Na podstawie gipsowej Giovanni wyczytał dwuwiersz skreślony ręką Leonarda:
Zastanowiły go dwa ostatnie słowa: Ecce deus – oto Bóg.
– Bóg – powtórzył Giovanni, przyglądając się Kolosowi i ofierze, którą tratował koń zwycięzcy. Przed oczyma młodzieńca zarysował się cichy refektarz w klasztorze Najświętszej Panny Łaskawej i przedziwnie piękne oblicze Jana, i ostatnia wieczerza Tego, którego nazwano: Ecce Homo – oto człowiek!
„Trudno uwierzyć – myślał Giovanni – że jeden i ten sam mąż namalował Wieczerzę Pańską i ulepił tego Kolosa. Kogoż uznaje w duchu za Boga? O którym, wedle niego, należy mówić: Ecce Deus: o Chrystusie czy o tym bandycie? A może Cesare słusznie powiada, że nasz mistrz nie ma Boga w sercu?
W chwili tej ukazał się Leonardo.
– Skończyłem reperacje – rzekł – wracajmy do domu.
V
Nie mogąc usnąć w nocy, Giovanni wyszedł na podwórze i usiadł na werandzie osłoniętej winem.
Podwórze było kwadratowe, ze studnią pośrodku. Naprzeciw werandy wznosiły się stajnie, na lewo był mur kamienny, za którym biegła droga do Porte Verceil; na prawo od ogrodu pawilon. Furtka do ogrodu była zawsze zamknięta na klucz, Leonardo nie wpuszczał tam nikogo oprócz Astra i pracował tam w zupełnej ciszy i samotności.
Noc była ciepła i wilgotna, mgły przysłaniały księżyc.
Nagle ktoś zapukał do bramy w murze.
Otworzyło się okno na dole i głos męski zapytał:
– Monna Cassandra?
– To ja. Otwórz.
Z domu wyszedł Astro. Wpuścił kobietę w szacie białej, powiewnej. Szepnęła mu coś na ucho, potem przeszli obok Giovanniego, nie dostrzegając go, bo był zasłonięty dzikiem winem. Kobieta usiadła na krawędzi studni.
Miała twarz dziwną, nieruchomą, jak oblicze starożytnego posągu, czoło niskie, brwi proste, brodę malutką, a oczy złote i przejrzyste niczym bursztyn. Uwagę Giovanniego zwróciły jej włosy – puszyste, bardzo cienkie, obdarzone jakby życiem odrębnym. Okalały jej głowę czarną aureolą, przy której płeć wydawała się jeszcze bledsza, usta czerwieńsze, a oczy złocistsze.
– Więc i ty słyszałeś o ojcu Angelo? – spytała dziewczyna.
– Tak, monno Cassandro. Powiadają, że papież przysłał go w celu wytępienia czarnej magii i wszelkiej herezji. Aż skóra cierpnie, gdy ludzie zaczną opowiadać o Inkwizycji. Obyśmy nie wpadli w jej szpony! Musisz ostrzec swoją ciotkę, Sidonię.
– Ona nie jest moją ciotką!
– Mniejsza o to. Ostrzeż monnę Sidonię, u której mieszkasz.
– Więc sądzisz, że jesteśmy czarownicami?
– Nie. Mistrz Leonardo wytłumaczył mi, że wedle praw natury nie ma i nie może być czarów. Mistrz Leonardo rozumie wszystko, a w nic nie wierzy.
– W nic nie wierzy, nawet w diabła? A czy wierzy w Boga?
– To człowiek sprawiedliwy.
– Cóż się dzieje z waszą maszyną latającą? – spytała nagle Cassandra. – Czy prędko ją ukończycie?
Kowal zasępił się.
– Do końca jeszcze daleko – mruknął – zaczynamy wszystko na nowo.
– Astro! Astro! Jak możesz wierzyć w takie niedorzeczności? Czyż nie rozumiesz, że te maszyny służą jedynie do odwrócenia uwagi? Mistrz Leonardo lata już od dawna.
– Lata? W jaki sposób?
– Tak jak ja…
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, po chwili złożył ręce jak do modlitwy i zawołał:
– Monno Cassandro! Wszak wiesz, że można mi zaufać. Powiedz mi wszystko.
– Co ci mam powiedzieć?
– Jak ty latasz w powietrzu?
– Chciałbyś wiedzieć? Otóż ci nie powiem. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, a ludzie ciekawi starzeją się.
Umilkła. Po chwili spojrzała na niego i rzekła półgłosem:
– Słowa na nic się nie zdały. Trzeba działać.
– Cóż się robi? – spytał głosem drżącym.
– Trzeba znać słowo zaklęcia, trzeba posmarować ciało pewną trucizną.
– Masz ją?
– Mam!
– A znasz słowo zaklęcia?
Dziewczyna kiwnęła głową.
– I będę mógł latać?
– Spróbuj. To pewniejsze od maszyn.
Oko Astra zapłonęło żywym blaskiem.
– Monno Cassandro – szepnął – daj mi trucizny. Chcę spróbować. Mniejsza o to, czy będę latał cudem, czy za pomocą maszyny, bylebym latał w powietrzu. Nie mogę już dłużej czekać.
Dziewczyna położyła rękę na ramieniu Astra.
– Żal mi ciebie – szepnęła – widzę, że gdybyś nie dopiął celu, mógłbyś oszaleć. A więc dam ci truciznę i powiem słowo zaklęcia. Ale ty w zamian musisz zrobić to, o co cię poproszę.
– Zrobię, co zechcesz, monno Cassandro. Słucham!
Dziewczyna wskazała daszek nad murem ogrodowym.
– Pozwól mi tam wejść – prosiła.
Astro wstrząsnął głową.
– Nie, nie; wszystko, byle nie to – szepnął.
– A dlaczego?
– Dałem słowo mistrzowi, że tam nikogo nie wpuszczę.
– A czy sam byłeś za tym murem?
– Byłem.
– Cóż tam jest?
– Nie ma żadnych tajemnic. Doprawdy, monno Cassandro, nie ma tam nic ciekawego: maszyny, rękopisy, przyrządy astronomiczne, książki, a także osobliwe kwiaty, zwierzęta, rośliny… Jest tam także… zatrute drzewo.
– Jak to?
– On je zatruł, żeby wypróbować działanie trucizny na roślinach.
– Proszę cię, Astro, opowiedz mi wszystko, co wiesz o tym drzewie.
– Nie ma nic do opowiadania. Na samym początku wiosny mistrz przekuł pień i długą iglicą zapuścił tam jakiś szary płyn.
– Dziwne doświadczania! Jakie to było drzewo?
– Brzoskwiniowe.
– I cóż potem? Czy owoce