nie zapomniałeś, Bernardo, że w sobotę urodziny księżnej?
Bellinciani sięgnął do otworu służącego mu za kieszeń. Ubrany był po części jak dworak, po części jak nędzarz. Wyjął zwitek papierów i szukał żądanych wierszy. Były tam napuszyste ody na śmierć sokoła madonny Angeliki i z powodu choroby klaczy jabłkowitej signory Pallavicini.
– Mam trzy do wyboru waszej książęcej mości – oznajmił. – Przysięgam na pegaza, że wasza łaskawość będzie zadowolony.
W owych czasach poeci służyli książętom i monarchom za narzędzia muzyczne do wyśpiewywania serenad kochankom i żonom. Moda wymagała, aby opiewano miłość małżeńską tak idealnie, jak uczucie Petrarki do Laury.
Il Moro uważał się za wytwornego znawcę, za „duszę poetyczną”, choć sam „rymować” nie umiał. W jednym z sonetów podobały mu się najbardziej dwa wiersze, w których mąż mówił do żony:
Sputando in terra quivi nascon fiori,
Come di primavera le viole.8
W innym sonecie poeta, porównując donnę Beatrycze do Diany, twierdził, że dziki i sarny doznają błogości, otrzymując śmierć z rąk pięknej łowczyni.
Książę poklepał mistrza po ramieniu i obiecał mu przysłać czerwone sukno florenckie na pokrycie płaszcza. Bernardo wyłudził jeszcze lisie skórki na kołnierz, dowodząc, że mole pojadły mu futro.
– Zeszłej zimy – utyskiwał – brakło mi drzewa tak dalece, że musiałem palić własnymi schodami.
Książę roześmiał się.
– Masz dzisiaj szczęście, Bernardo – rzekł. – Potrzeba mi jeszcze jednego wierszyka.
– Miłosnego zapewne?
– Tak, ma być namiętny.
– Czy do księżnej?
– Nie. Ale mnie nie zdradź.
Bernardo mrugnął figlarnie.
– Więc namiętny, ale w jakim guście? Czy to ma być prośba, czy podzięka?
– Prośba.
Bellinciani zamyślił się głęboko.
– Do mężatki? – zapytał.
– Nie, do dziewicy.
– A jakie imię?
– Po co ci ta wiadomość?
– Jeśli wiersz ma być błagalny, trzeba wymienić przedmiot westchnień.
– A więc madonna Lukrecja. Czy nie masz nic gotowego w tym rodzaju?
– Mam, ale to nie zadowoli waszej miłości. Wyjdę do drugiego pokoju, żeby natchnienie wywołać. Już czuję, że mi się uda: rymy powstają same w głowie.
Wszedł paź i zameldował:
– Mistrz Leonardo da Vinci!
Bellinciani chwycił papier i uciekł jednymi drzwiami, Leonardo wszedł drugimi.
IV
Po wymianie ukłonów książę mówił z malarzem o nowym kanale Naviglio Sforzesco, który miał połączyć Cesia z Tesstynem, rozchodząc się tysiącem drobnych odnóg, użyźnić łąki, pola i pastwiska Lomelliny.
Da Vinci kierował robotami, choć nie był nadwornym budowniczym ani nawet nadwornym malarzem, tylko muzykiem – Sonatore di lira. Otrzymał ten tytuł za wynalezienie nowego instrumentu. A tytuł ów był wyższy od godności nadwornego poety, piastowanego przez Bellinciana.
Po wyjaśnieniu planów malarz prosił księcia o pieniądze na dalsze roboty.
– Ile? – zapytał Ludovico.
– Pięćset sześćdziesiąt sześć dukatów za milę, razem piętnaście tysięcy sto osiemdziesiąt siedem dukatów – wyliczył Leonardo.
Książę nachmurzył się. Przypomniał sobie pięćdziesiąt tysięcy dukatów wyznaczone na przekupienie panów francuskich.
– Za drogo, mistrzu Leonardo, za drogo – mówił. – Marzą ci się rzeczy nadzwyczajne, których nie widziało jeszcze ludzkie oko. Projekty za wspaniałe. Widzisz, Brancante nie żąda tylu pieniędzy, a i on jest budowniczym nie lada.
Mistrz wzruszył ramionami.
– Jak się podoba waszej miłości – rzekł. – Niech Brancante kieruje robotami.
– No, no, nie gniewaj się. Nie chciałem cię obrazić. Zobaczymy jutro! – rzekł, starając się odwlec decyzję. Przeglądał zeszyty Leonarda z rysunkami i projektami architektonicznymi.
Malarz musiał mu udzielać objaśnień, co go zawsze nudziło.
Tymczasem Bellinciani, ukończywszy sonet, wsunął głowę przez drzwi. Leonardo pożegnał księcia. Il Moro kazał odczytać „wieszczowi” skomponowane rymy.
Poeta dziwił się, że „serce zakochanego, żyjące w ogniu, jak salamandra, nie zdoła stopić swoim żarem dziewiczych lodów serca ukochanej”…
Przed wieczerzą, czekając na powrót małżonki, książę obszedł pałac dokoła. Zajrzał do stajni, zbudowanej na wzór greckiej świątyni, z kolumnadą, portykami i krużgankami; nasycił się widokiem tych wspaniałości i zasiadł na tarasie.
Słońce już tuliło się do rąbka nieboskłonu, w powietrzu czuć było świeżość od łąk, zroszonych wodami Tessynu. Przed oczyma księcia roztaczała się piękna i żyzna dolina Lombardii.
– Boże wielki! – westchnął Il Moro, podnosząc oczy do nieba – bądź błogosławiony za wszystko, czegoś mi udzielił! Przed laty była tu pustynia. Przy pomocy Leonarda zbudowałem kanały, użyźniłem ziemię i oto teraz każdy kłos, każda trawka składa mi dziękczynienia, a ja dziękuję tobie, o Boże!
Rozległ się tętent kopyt, w cichym powietrzu rozbrzmiały okrzyki myśliwych.
Książę z marszałkiem obeszli zastawione stoły, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Niebawem do jadalni weszła księżna wraz z gośćmi zaproszonymi na wieczerzę.
Znajdował się wśród nich da Vinci, który miał nocować w pałacu.
Odczytano modlitwę i biesiadnicy zasiedli do stołów.
Naprzód podano karczochy, przywiezione wprost z Genui w koszyku przez umyślnego gońca; tłuste węgorze i karpie ze stawów w Mantui, podarek Izabelli d’Este; potem pasztet z kapłonów.
Biesiadnicy jedli trzema palcami i nożem, gdyż widelce były uważane za zbytek niedorzeczny; dawano je tylko damom do owoców i konfitur; widelczyki były malutkie, złote, z kryształowymi rączkami.
Gospodarz domu czynił honory. Goście pili i jedli nadmiernie. Najwytworniejsze panie i panny nie wstydziły się swoich apetytów.
Beatrycze siedziała obok Lukrecji.
Książę zachwycał się nimi obiema na przemian i rad widział, jak żona kładzie najlepsze kąski na talerz jego ulubienicy, jak jej szepcze wesołe słówka na ucho i składa dowody łask niezwykłych.
Błazny i karły rozweselały kompanię. Śmiechy stawały się coraz głośniejsze, twarze zabarwiały się pod wpływem obfitych libacji. Po czwartym daniu kobiety rozluźniły sznurówki, kawalerowie ściskali pod stołem rączki damom.
Giermkowie rozlewali wino leciuchne białe i czerwone cypryjskie, ogrzane i zaprawione pistacjami, wanilią i goździkami.
Za każdym pucharem, nalewanym