Dmitrij Mereżkowski

Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów


Скачать книгу

ręce za głowę. – Codziennie jedno i to samo. Dziś podobne do wczoraj i do jutra. Niechby Francuzi weszli do Mediolanu! Wolałabym już rabunek i rzeź od tych nudów. Monna Sidonia wciąż skarży się na biedę i utrzymuje, że ja i mój stryj siedzimy u niej załogą, że nas żywi z łaski.

      – Tak, wiem – odpowiadał Giovanni – życie jest ciężkie i ja miewam chwile rozpaczy, chciałbym nieraz umrzeć. Ale fra Benedetto nauczył mnie ślicznej modlitwy dla odegnania sił nieczystych. Może chcesz, to ci ją powtórzę?

      Wstrząsnęła głową.

      – Nie, Giovanni, ja już nie umiem się modlić. Chciałabym czasami, ale nie potrafię wznieść modłów do waszego Boga.

      – Do naszego? Czyż jest Bóg inny? – pytał Giovanni.

      Błyskawica oświetliła twarz Cassandry, która nigdy jeszcze nie wydała się chłopcu smutniejsza i piękniejsza.

      Dziewczę milczało. Wreszcie, po długiej zadumie, rzekło:

      – Słuchaj. Dawno, bardzo dawno temu, byłam jeszcze dzieckiem. Mój ojciec zabrał mnie w podróż. Zwiedziliśmy ruiny starej świątyni. Wznosiły się na wyspie. Dokoła otaczało nas morze, fale rozbryzgiwały się o czarne skały, wyostrzone jak brzytwy. Mój ojciec odczytywał jakiś napis zatarty na odłamie marmuru. Siedziałam długo na stopniach świątyni, wsłuchiwałam się w pomruk fal i wchłaniałam ostre, odurzające powietrze. Weszłam do świątyni. Ponad rozwalonymi kolumnami roztaczał się lazur nieba. Powietrze było ciche. Nagle serce zabiło we mnie żywiej. Padłam na kolana i poczęłam wzywać boga, który przebywał tam niegdyś, a którego ludzie wygnali. Całowałam marmurową posadzkę, płakałam, kochałam to bóstwo dlatego, że nikt już do niego się nie modli. Od owej chwili nie modliłam się do żadnego innego… To była świątynia Dionizosa.

      – Cóżeś uczyniła, nieszczęsna! Toż to grzech śmiertelny! Dionizos nigdy nie istniał.

      – Nigdy? – powtórzyła dziewczyna z pogardą. – Więc dlaczego ojcowie święci, w których ty wierzysz, nauczają, że gdy Chrystus zapanował nad światem, wypędzeni bogowie zmienili się w potężnych szatanów? Dlaczego w księdze astrologa, Giorgio Novare, jest przepowiednia oparta na badaniach ciał niebieskich, która powiada: że połączenie planety Jowisza z planetą Saturn zrodziło wiarę mojżeszową; Jowisza z Marsem – wiarę chaldejską; ze słońcem – wiarę egipską; z Wenus, wiarę mahometańską, a Jowisza z Merkurym – wiarę chrześcijańską? Połączenie się Jowisza z Księżycem sprowadzi religię Antychrysta, a wtedy starzy bogowie zmartwychwstaną.

      Zagrzmiało opodal. Błyskawice przedarły ciemności. Wciąż było słychać głosy lutni.

      – O madonno! – zawołał Beltraffio, składając ręce jak do modlitwy. – Czyż nie rozumiesz, że kusi cię szatan?

      Dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu i szepnęła:

      – A ciebie nigdy nie kusi? Jeżeli jesteś wierzącym, dlaczego porzuciłeś twojego mistrza fra Benedetto, dlaczego wszedłeś do pracowni niedowiarka Leonardo da Vinci? Dlaczego przychodzisz tutaj do mnie? A może nie wiesz, że jestem czarownicą i że czarownice są złe, gorsze od szatana? Czemuż nie boisz się zatracić przy mnie duszy?

      Przytuliła się do niego i przeszyła go spojrzeniem swych oczu złotych jak bursztyn. Błyskawica rozdarła ciemności i ukazała jej twarz bladą, niczym oblicze marmurowego bóstwa, które niegdyś na wzgórzu pod młynem wychodziło z długowiecznego grobu.

      „Ona! Znowu ona! – pomyślał młodzieniec z trwogą. – Biała Diablica!”

      Piorun wstrząsnął ziemią i niebem. Lutnia umilkła. W chwili tej właśnie z pobliskiego klasztoru odezwała się sygnaturka wzywająca na Anioł Pański.

      Giovanni przeżegnał się. Dziewczyna wstała.

      – Późno już – rzekła. – Widzisz te pochodnie? To Ludovico Sforza przybywa do mistrza Galeotto. Zapomniałam, że stryj ma dziś w jego obecności przemienić ołów w złoto.

      Rozległ się tętent kopyt. Kilku jeźdźców okrążało kanał, zdążając do domku alchemika.

      III

      Pośrodku laboratorium stał piec gliniany z mnóstwem przedziałów i drzwiczek, a na nim różnego kształtu i rozmaitej wielkości retorty.

      Stół zarzucony był destylatorami, moździerzami, wąskimi flaszkami, tubami pokręconymi jak węże, olbrzymimi butlami i malutkimi słoikami. Sole i kwasy roztaczały woń ostrą.

      Były tam przedmioty o nazwach dziwacznych, jak: mleko wilczycy, mosiężny Achilles, andradama, anagallis, raponlicum. Kropla lwiej krwi błyszczała jak rubin i miała leczyć wszelkie choroby i nadawać wiekuistą młodość.

      Alchemik był chudy, kościsty, malutki, ale rześki i niezmordowanej ruchliwości. Siedział właśnie przy stole, z głową opartą na ręku i przyglądał się jakiemuś płynowi, który zaczynał topić się nad płomieniem spirytusowej lampki. Był to „olej Wenery” – Oleum Veneris – zielony i przejrzysty jak szmaragd. Na stole leżała otwarta księga, dzieło arabskiego alchemika Dżakira Abdallaha.

      Usłyszawszy głosy na schodach, Galeotto wstał, obejrzał się dokoła, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, skinął na milczącego famulusa, dając mu znak, żeby podrzucił węgla do pieca i wyszedł naprzeciw swoich gości.

      Kompania była wesoła po obfitej kolacji, oblanej małmazją. W świcie księcia znajdował się Leonardo da Vinci i lekarz nadworny, Marliani, słynny ze swej uczoności.

      Weszły damy i cicha izdebka uczonego napełniła się gwarem, szelestem jedwabi i śmiechem, do świergotu ptaków podobnym.

      Jedna z dam, na wstępie, stłukła szklaną retortę.

      Diana, jasnowłose, figlarne dziewczę, chwyciła naczynie z żywym srebrem i rozlała je na stół, a widząc metal rozbryzgujący się w krople, wołała uszczęśliwiona:

      – Patrzcie! Patrzcie, signori! Co za cud! Srebro płynie!

      I klaskała w ręce uradowana.

      – Czy to prawda, że zobaczymy diabła? – pytała swego kochanka chytra Filiberta, żona starego konsula żup solnych. – Czy to nie grzech patrzeć na takie doświadczenia?

      Filiberta była bardzo pobożna, mówiono o niej, że pozwala na wszystko swemu kochankowi, Hiszpanowi Meredesowi, tylko nie daje się całować w usta, bo sądzi, że przykazanie czystości zachowane jest, dopóki usta, które przysięgały na wiarę małżeńską przed ołtarzem, pozostają nietknięte.

      Alchemik zbliżył się do Leonarda i szepnął mu na ucho:

      – Wierzajcie, mistrzu, cenię odwiedziny takiego jak wy człowieka.

      Uścisnął mu rękę bardzo mocno. Leonardo chciał odpowiedzieć.

      – To tajemnica dla tłumu – powstrzymał go starzec. – Ale my rozumiemy się bez słów.

      Zwrócił się do swoich gości i rzekł:

      – Za pozwoleniem mojego dostojnego protektora, miłościwego księcia oraz dam obecnych rozpocznę doświadczenie. Baczność, signori!

      Aby usunąć wszelkie wątpliwości, pokazał kamienną retortę i prosił wszystkich, aby ją obejrzeli, i przekonali się, że nie ma oszukaństwa. Objaśniał, że czasem alchemicy ukrywają złoto w retortach o podwójnym dnie: dno zewnętrzne topi się pod wpływem ognia i ujawnia kosztowny metal.

      Oglądano też ołów, węgiel i wszystkie substancje, w których złoto mogło być ukryte. Alchemik pokroił ołów na drobne kawałki i wrzucił je do retorty, a retortę