gdy noc nadchodzi. A więc pamiętaj, Cassandro, że ty bierzesz grzech na siebie. Mnie to nawet na myśl nie przyszło.
Robię to dla ciebie, tylko dla ciebie.
Stara obeszła izbę dokoła, zamknęła drzwi, okiennice, zatkała wszystkie szpary, zgasiła ogień, rozpalając zamiast niego kawałek magicznego tłuszczu; potem z małej szkatułki żelaznej wyjęła garnuszek gliniany z pomadą o ostrym zapachu. Udawała, że jej nie pilno, ale ręce jej drżały, w oczach zapalały się żądze niezdrowe. Cassandra wysunęła na środek izby dwie niecki. Ukończywszy przygotowania, monna Sidonia rozebrała się do naga, postawiła garnuszek między nieckami, dosiadła trzon od miotły i poczęła sobie nacierać skórę pomadą wyrobioną z trującej rzeżuchy, z selerów rosnących na trzęsawiskach, z winnej macicy, z korzeni mandragory, z wytłoczyn makowych, z belladony, z krwi wężowej i tłuszczu niechrzczonych dzieci. Cassandra odwróciła się, aby nie widzieć potwornych kształtów wiedźmy. Uczuła nagle wstręt.
– Czemuż się nie rozbierasz? – gderała czarownica. – Nie chcę wzlatywać sama.
– Zaraz, tylko zgaśnie łuczywo. Wstydzę się.
– Cóż za skromność!
Zgasiła tłuszcz magiczny, przeżegnała się lewą ręką, żeby diabłu pochlebić. Dziewczyna zdjęła odzież, uklękła w nieckach i nacierała się pomadą. Słychać było wśród ciemności głos starej, szepczącej zaklęcia:
– Emen Hetan, Emen Hetan, Polande, Baal, Bereth, Astaret, przybywajcie na pomoc. Agora, Agora, Patnika, a nuże! A nuże!
Cassandrze kręciło się w głowie, ale jednocześnie chwytały ją dreszcze rozkoszne. Wtem Sidonia krzyknęła:
– Hop! Hop! W górę!
V
Cassandra wyleciała przez komin. Dosiadała czarnego kozła o miękkiej wełnie i nieobrośniętych nogach.
– Hop! Hop! W górę! – wołała za starą.
Potworna w swej nagości donna Sidonia leciała obok niej na miotle. Szybowały w przestworzach lotem tak szybkim, że powietrze świszczało im w uszach.
– Na północ! Na północ! – wołała wiedźma, kierując swą miotłą jak wyćwiczonym rumakiem.
„A nasz mechanik Leonardo da Vinci nie potrafi zbudować maszyny do latania” – pomyślała nagle Cassandra i ta myśl przejęła ją radością.
Nad jej głową płynął księżyc ogromny, a zdawał się tak bliski, że można go było palcem dotknąć. Dziewczyna chwyciła kozła za szyję i poczęła się spuszczać na dół.
– Powoli! Gdzie pędzisz? Karku nadkręcisz! – wołała stara, nie mogąc jej dogonić. Spuściły się już tak nisko, że widziały ziemię i drzewa. Nagle Cassandra wzniosła się znowu w górę. Płynęły nad Alpami. Chwyciła garść śniegu ze szczytów i rozsypywała go w powietrzu. Spadał kroplami błyszczącymi w świetle księżyca jak szafiry.
Wzlot był coraz szybszy. Co chwila spotykały towarzyszy podróży, to starego, siwego czarownika jadącego w balii, to młodą wiedźmę dosiadającą dzika, to małe dziewczątko na jaskółce.
– Skąd dążycie, siostry? – wołała Sidonia.
– Z Hellady.
– Z wyspy Kandyi!
Inne głosy odpowiadały:
– Z Walencji.
– Z Broguino.
– Z Salaguzzi.
– Z Benevente.
– Z Nursii.
– Dokąd dążycie?
– Do Biterny! Do Biterny!
– Wielki kozieł obchodzi gody w Biternie. Jedziemy na festyn! W górę! W górę!
Unosiły się w powietrzu jak stado kruków.
VI
Księżyc świecił blaskiem purpurowym. W oddali widać było krzyż na wiejskim kościółku. Czarownica dosiadająca dzika osunęła się na dzwonnicę, z wrzaskiem nieludzkim zerwała dzwon i rzuciła go w sadzawkę. Wpadł, jęcząc żałośnie. Mała dziewczynka z radości klasnęła w dłonie.
Księżyc ukrywał się za chmurami. Po białej kredowej górze pełzały, biegły i czołgały się olbrzymie cienie. Był to korowód czarownic.
– Hop! Hop! Sabbat! Sabbat! Z prawej w lewo! Z prawej w lewo!
U szczytu skały na tronie królował czarny kozieł. Przesuwały przed nim tysiącami tysięcy, wirowały jak zgniłe liście miotane jesienną wichurą. Fujarki ze szkieletów wydawały dźwięki ostre i straszne, wilk uderzał w bęben obciągnięty skórą wisielca.
W olbrzymich kotłach warzyła się strawa ohydna.
Dokoła działy się rzeczy dziwne. Olbrzymia czarownica karmiła dwoje nowo narodzonych diabląt, które ssały zawzięcie. Na łące z jaszczurkami i ropuchami pasły się dzieci niebiorące udziału w festynie.
– Chodź, Cassandro, chodź do koła! – zapraszała ją Sidonia.
– Zobaczy nas wolarz – śmiała się dziewczyna.
– Diabli z wolarzem!
I weszły w koło, śmiejąc się i wrzeszcząc:
– Hop! Hop! Z prawej w lewo! Z prawej w lewo!
Jakieś wąsy, długie i mokre, ukłuły Cassandrę w plecy; ktoś ją uszczypnął, a ktoś szepnął w ucho słowa bezecne. Nagle wszyscy stanęli jak wryci. Z czarnego tronu, w którym zasiadał Niewidzialny, rozległ się głos podobny do grzmotu.
– Poddani – wołał – daję siłę słabym, pokornym pychę, głupim wiedzę, nieszczęśliwym wesołość. Bierzcie!
Starzec z białą brodą, patriarcha czarowników, odprawiający czarną mszę, wygłosił uroczyście:
Credo in Deum patrem Luciferum,
qui creavit caelum et terram,
Et in filium ejus Belzebuth.11
Po tych słowach zaległo milczenie, wśród którego dał się znowu słyszeć ten sam głos, podobny do grzmotu.
– Przyprowadźcie mi moją oblubienicę, moją białą gołąbkę!
Arcykapłan zapytał:
– Jak na imię twojej oblubienicy, twojej białej gołąbce?
– Madonna Cassandra! Madonna Cassandra! – brzmiała odpowiedź. Usłyszawszy swoje imię, piękna czarownica struchlała, włosy stanęły jej dęba.
– Madonna Cassandra! Madonna Cassandra! – powtarzały wiedźmy.
Ukryła twarz w dłoniach i chciała uciekać, ale już zewsząd wyciągały się ręce kościste, chwytały ją i ciągnęły do tronu.
Dziewczyna spuściła oczy, aby nie widzieć potwora.
– Chodź! – zawołał.
Spuściła głowę, przemogła okropny wstręt, postąpiła naprzód i oczy podniosła. W chwili tej z kozła opadła skóra jak z węża i donnie Cassandrze ukazał się Dionizos, bóg Olimpu, z uśmiechem na ustach, z tyrsem w jednym i winnym gronem w drugim ręku. Do grona wspinała się pantera. Korowód czarownic zmienił się w orgię na cześć Bachusa, czarownice przekształciły się w menady, a diabły