rogu.
Wszyscy goście parsknęli śmiechem, kobiety wtórowały mężczyznom. Tylko Leonardo siedział ponury, na jego twarzy znać było nudę. Był jednak przyzwyczajony do rubaszności dworu i nic go już nie dziwiło.
Po wieczerzy biesiadnicy przeszli do wspaniałego ogrodu, zwanego Rajem, gdzie dano przedstawienie taneczne ze śpiewami.
Zabawa przeciągnęła się do późna.
V
Il Moro ujrzał światełko w jednej z czterech wież pałacowych. Tu nadworny astrolog, imć Ambrogio de Rosate, senator i członek Rady tajnej, zapalił lampkę i obserwował „koniunkcję” Marsa, Jowisza i Saturna, która miała nastąpić pod znakiem Wagi i posiadała wielką doniosłość dla rodu Sforzów.
Książę coś sobie nagle przypomniał i przerwał rozmowę z madonną Lukrecją w zacisznym gaiku.
Powrócił do pałacu, spojrzał na zegar i czekał nadejścia minuty i sekundy wyznaczonej przez astrologa dla wzięcia pigułek z rumbarbarum9. Potem rzucił okiem na kieszonkowy kalendarz, w którym wyczytał następującą notatkę:
„5 sierpnia o godzinie 10, minucie ósmej wieczorem, odmówić modlitwę na klęczkach, ze złożonymi rękoma i oczyma podniesionymi do nieba”.
Ludovico pospieszył do kaplicy, aby nie pominąć chwili wskazanej, bo inaczej astrologiczna modlitwa straciłaby swą skuteczność.
W na wpół ciemnej kaplicy płonęła lampka przed ulubionym obrazem księcia. Leonardo da Vinci odtworzył na nim Cecylię Bergamini w postaci Matki Boskiej, błogosławiącej stulistną różę.
Il Moro odliczył osiem minut na klepsydrze, ukląkł, złożył ręce i odmówił pacierze.
Modlił się długo i z przyjemnością.
„O Matko Dziewico – szeptał, wznosząc rozmodlone oczy ku niebu – strzeż i błogosław mnie i mojego syna Maksymiliana, i nowo narodzonego Cesarego, i moją żonę Beatrycze, i madonnę Cecylię, a także mojego bratanka Jana Galeasa. Ty czytasz w moim sercu, Matko Najświętsza, wiesz, że nie życzę źle mojemu siostrzeńcowi. Modlę się za niego, choć jego śmierć uchroniłaby nie tylko mnie, lecz moje księstwo i całe Włochy od wielu nieszczęść i klęsk niepowetowanych!”.
W chwili tej Il Moro wspomniał swoje prawa do mediolańskiego tronu. Juryskonsultowie dowodzili, że jego brat starszy, ojciec Jana Galeasa, nie był synem księcia, lecz tylko komendanta Francesco Sforzy, albowiem urodził się, zanim Francesco na tron wstąpił; podczas gdy on, Ludovico, przyszedł na świat po wstąpieniu na tron swego ojca i tym samym był jedynym prawowitym dziedzicem i spadkobiercą.
Teraz, pod wzrokiem Madonny, ten dowód wydawał mu się wątpliwy.
„Jeżeli zgrzeszyłem – modlił się – lub jeśli grzeszę przeciw komukolwiek, ty wiesz najlepiej, Królowo Niebios, że nie czynię tego dla siebie, lecz dla dobra mojego ludu, dla dobra Włoch. Wstawiaj się więc za mną do Boga, a sławić będę twe imię i uczczę je zbudowaniem wspaniałej katedry w Mediolanie, a także klasztoru Kartuzów w Padwie. Dostaniesz ode mnie jeszcze wiele innych podarków”.
Po ukończeniu modlitwy wziął pochodnię i udał się do sypialnej komnaty, przechodząc przez ciemne sale uśpionego już pałacu. W jednej z nich spotkał Lukrecję.
„Bóg miłości widocznie mi sprzyja” – pomyślał.
– Monsignore – szepnęła dziewica, podchodząc do niego, lecz głos zamarł w jej piersi. Chciała mu się rzucić do nóg. Powstrzymał ją.
– Łaski, monsignore, łaski – szeptała.
Lukrecja opowiedziała mu, że jest w rozpaczy: jej brat Matteo Crivelli, główny dozorca nadwornej mennicy, rozpustnik i hulaka, do którego była jednak przywiązana, przegrał znaczną sumę, zaczerpniętą w kasie państwowej.
– Uspokój się, madonno, zażegnam to nieszczęście – mówił książę.
Po chwili dodał z głębokim westchnieniem:
– Ale w zamian będziesz dla mnie łaskawa.
Podniosła na niego oczy niewinne, jak u dziecka.
– Nie rozumiem, co wasza książęca mość chce powiedzieć? – rzekła.
Ta dziewicza nieświadomość czyniła ją jeszcze piękniejszą.
– To znaczy, najmilsza, to znaczy – szeptał, obejmując ją wpół ruchem gwałtownym, brutalnym niemal – widzisz, że cię kocham, Lukrecjo.
– O! Monsignore! Co robisz? Madonna Beatrycze…
– Nie bój się, ona się nie dowie, potrafię milczeć…
– Nie, nie, monsignore. Ona dla mnie tak dobra!… Na miłość boską, zostaw mnie, książę, w spokoju!
– Wyratuję twego brata, zrobię wszystko, co zechcesz, będę twoim niewolnikiem, tylko ulituj się nade mną!
Łzy drżały na rzęsach Ludovico.
– Zostaw mnie w spokoju, zostaw! – powtarzało dziewczę z rozpaczą.
On nachylił się, poczuł zapach fiołków i piżma, który go do reszty odurzył; wpił się ustami w jej usta, chwycił ją wpół i zaniósł do przyległego pokoju.
Lukrecja straciła przytomność.
VI
Wchodząc do swej sypialni, Il Moro zastał Beatrycze w łóżku. Było to łoże olbrzymie, stojące na środku komnaty, podobne do mauzoleum. Wchodziło się doń po kilku schodach. Nad łożem rozpięty był baldachim z niebieskiego jedwabiu, spływały spod niego firanki srebrnolite.
Książę rozebrał się i podnosząc kołdrę, haftowaną złotem i perłami, położył się obok żony.
Czuł się wobec niej winny i to go upajało.
Znowu doleciał go zapach fiołków i piżma, i zdało mu się, że widzi oczy niewinne, patrzące na niego ze strachem.
Beatrycze jeszcze nie spała. Była pogrążona w myślach niemających nic wspólnego z miłością.
– Wiesz – rzekła – on wraca do zdrowia.
– Przed paru dniami Luigi Marrani mówił mi, że on umrze – odparł książę. – Teraz mu lepiej, ale to długo nie potrwa: umrze na pewno… A wtedy władza przejdzie w nasze ręce.
– Kto wie? Leczą go starannie. Czy nie lepiej wyrzec się władzy, jak nie mieć ani dnia, ani nocy spokojnej; czołgać się przed królem Francji; być zależnymi od wspaniałomyślności Alfonsa i tej wiedźmy Aragońskiej? Mówią, że znowu jest w poważnym stanie. Jeszcze jedna żmija wpełznie do tego wężowego gniazda. I tak przez całe życie, Ludovico! A powiadasz, że jesteś potężny, że masz władzę w ręku.
– Uspokój się. Lekarze dowodzą, że on żyć nie może. Dni jego policzone – przekładał Il Moro.
– Nie wierzę. Umiera już od lat dziesięciu, a jeszcze żyje.
Przytuliła się do męża i coś mu szepnęła na ucho.
On drgnął.
– Boże – szepnął. – Niech cię Matka Boska chroni! Nigdy, słyszysz, nigdy mi o tym nie mów.
– Jeżeli boisz się, ja biorę to na siebie.
Po chwili milczenia zapytał:
– A jakim sposobem?
– Za pomocą brzoskwiń.
– Kazałem