by zmniejszyć ryzyko katastrofy epidemiologicznej. Nawet jeśli jednak w danym momencie jest ono niskie, mamy więcej powodów, aby zacząć myśleć o ograniczeniu hodowli zwierząt na pokarm.
Pandemia mogłaby okazać się katastrofą dla naszej cywilizacji, aczkolwiek ryzyko jej wystąpienia w najbliższym czasie jest minimalne. Istnieją jednak zagrożenia związane z przemysłową hodowlą zwierząt, które dają o sobie znać już dzisiaj. Być może najbardziej widocznym z nich jest kryzys odporności na antybiotyki w medycynie – problem, który wielu specjalistów od zdrowia publicznego przypisuje hodowli zwierząt. Około osiemdziesięciu procent wszystkich antybiotyków w Ameryce podaje się zwierzętom gospodarskim nie po to, by je leczyć, ale w dawkach subterapeutycznych jako sposób na zwiększenie wzrostu i zapobieganie chorobom w przepełnionym środowisku. Zaniepokojeni tym, czy nadal będzie można stosować antybiotyki ratujące ludzkie życie, członkowie Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego [American Medical Association] domagają się teraz federalnego zakazu używania antybiotyków w celu zwiększania masy zwierząt, jednak ze względu na interesy lobbystów władze federalne pozostały dotąd głuche na apel lekarzy.
Na naszej planecie zwiększa się popyt na mięso, gdyż coraz więcej krajów rozwijających się wychodzi z ubóstwa. Skończone zasoby Ziemi nie pozwolą jednak, aby inne narody mogły cieszyć się obfitą w mięso dietą, do której przyzwyczaili się Amerykanie i Europejczycy. W przeszłości bogatsze kraje mogły sobie pozwolić na spożycie większej ilości mięsa, podczas gdy dieta biedoty opierała się przede wszystkim na zbożach, strączkach i warzywach, mięso zaś traktowane było jak okazjonalny przysmak.
Chociaż w ostatnich latach Amerykanie zaczęli jeść nieco mniej mięsa, w krajach takich jak Indie i Chiny wraz ze wzrostem dochodów rośnie na nie popyt. Na przykład – co alarmujące – spożycie mięsa na osobę w Chinach wzrosło w ciągu ostatnich trzech dekad aż pięciokrotnie. Kiedyś wołowina uznawana była za „mięso milionerów”, dzisiaj natomiast stanowi część codziennej diety milionów obywateli Chin.
Co najmniej od czasu publikacji książki Frances Moore Lappé Diet for a Small Planet [Dieta dla małej planety] w 1971 roku stało się jasne, że ziemia jest zbyt mała, by utrzymać globalną populację podobnych Amerykanom mięsożerców. „Wyobraź sobie, że siedzisz nad stekiem ważącym ćwierć kilograma, a następnie wyobraź sobie, że wokół ciebie siedzi czterdzieści pięć czy pięćdziesiąt osób z pustymi miskami” – pisała Lappé. – „Gdybyś zrezygnował ze steku, każda z ich misek mogłaby zostać wypełniona gotowanymi ziarnami zbóż”.
Choć eksternalizacja kosztów produkcji sprawia, że produkty zwierzęce stały się w amerykańskich sklepach pozornie niedrogie, produkcja mięsa jest niesłychanie kosztowna. Jeszcze przed publikacją przełomowej pracy Lappé prezydent Harry Truman namawiał Amerykanów, aby ograniczyli spożycie mięsa (z drobiem włącznie) i jajek poprzez rezygnację ze zwierzęcego białka we wtorki i czwartki, żeby oszczędzać zasoby dla odbudowującej się po wojnie Europy.
Dzisiaj przesłanie to pozostaje w mocy: „Produkcja mięsa wymaga ogromnych ilości ziemi, wody, nawozu, ropy i innych zasobów” – mówi organizacja humanitarna Oxfam. – „Znacznie więcej, niż potrzeba do produkcji innego pożywnego i smacznego jedzenia”.
Największy koszt związany z hodowlą zwierząt na pokarm to podawana im karma, której potrzebują bardzo dużo. Kiedy myślimy o soi, do głowy przychodzą nam tofu i mleko sojowe, jednak lwia część zajmujących ogromne tereny upraw tej rośliny przeznaczona jest na karmę dla zwierząt, której produkcja stanowi główny powód wycinania lasów deszczowych niszczącego zielone płuca ziemi. World Wildlife Fund (WWF) wskazuje na ten fakt, zauważając, że „ekspansja soi uprawianej, by zaspokoić rosnący popyt na mięso, przyczynia się do wylesiania i niszczenia innych ekosystemów w Ameryce Południowej”. Innymi słowy, hasła takie jak Ratujmy lasy tropikalne mogłyby być bardziej pouczające, gdyby połączyć je ze sloganem Jedzmy mniej mięsa.
Centrum na rzecz Różnorodności Biologicznej [The Center for Biological Diversity] dostrzega ów kluczowy związek między tym, co kładziemy na talerz, a tym, ile gatunków przetrwa na naszej planecie. Dlatego ta organizacja non profit rozpoczęła kampanię pod hasłem Zdejmij zagładę z talerza, która ma nakłonić ekologicznie zorientowanych konsumentów do tego, aby ratowali ginące gatunki z poziomu własnego stołu. Jedyna rekomendacja tej kampanii brzmi: Planeta i żyjące na niej dzikie zwierzęta chcą, byśmy jedli mniej mięsa.
Ciężar, jaki stanowi dla naszej planety produkcja mięsa, staje się jeszcze większy, kiedy bierzemy pod uwagę zmiany klimatyczne. „Zapobiec katastroficznemu ociepleniu można jedynie, ograniczając konsumpcję mięsa i mleka, świat robi jednak bardzo niewiele” – ostrzega brytyjski Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych [Royal Institute of International Affairs], prawdopodobnie najbardziej prestiżowy z europejskich think tanków. Instytut ten, zwany również Chatham House, zwraca uwagę, że hodowla zwierząt jest głównym czynnikiem przyczyniającym się do emisji gazów cieplarnianych i że „jest mało prawdopodobne, aby wzrost globalnej temperatury mógł być utrzymywany poniżej dwóch stopni Celsjusza bez zmniejszenia globalnego spożycia mięsa i nabiału”.
Najważniejszy wniosek jest taki: uprawa zbóż na karmę dla zwierząt jest rażąco nieefektywna. A ponieważ prawie wszystkie zwierzęta hodowlane są karmione zbożem, decydując się na konsumpcję mięsa, w zasadzie wyrzucamy na śmietnik ogromne ilości jedzenia.
Nawet kiedy weźmiemy pod uwagę mięso produkowane najbardziej efektywnie, czyli kurczaka, wciąż nie może się ono równać z białkiem roślinnym. Kury jedzą tyle zbóż, że musimy nakarmić je dziewięcioma kaloriami, by otrzymać jedną w zamian. Przypomnijmy: produkcja tego mięsa jest najbardziej efektywna. Wiele z tych kalorii użytych zostaje do procesów biologicznych, które nie są dla nas szczególnie ważne: oddychania, trawienia, tworzenia dzioba i tak dalej.
Chcemy tylko mięsa, ale musimy zmarnować mnóstwo jedzenia, żeby je zdobyć. Dyrektor wykonawczy GFI Bruce Friedrich porównuje hodowlę kurcząt na mięso do wyrzucania do śmieci dziewięciu porcji makaronu za każdym razem, kiedy chcemy przygotować sobie jeden talerz. Niewielu z nas byłoby gotowych to zrobić, a okazuje się, że różnica między tym a kupowaniem mięsa wcale nie jest tak wielka.
Mimo wszelkich dowodów na nieefektywność produkcji mięsa trudno jest wymóc na przyzwyczajonych do mięsnej diety konsumentach przerzucenie się na rośliny. Wielu ludzi po prostu uwielbia jeść mięso. Wiem z doświadczenia, że nawet na spotkaniach wegetarian roślinne alternatywy dla mięsa (warzywne burgery, nuggetsy itd.) są zazwyczaj najpopularniejszą opcją wśród gości, podczas gdy pełne misy humusu i warzywa pozostają niemal nieruszone.
Mimo dekad kampanii na rzecz wegetarianizmu i ochrony zwierząt procent wegetarian wśród Amerykanów waha się na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat od dwóch do pięciu. Owszem, spożycie wołowiny, wieprzowiny i drobiu na osobę spadło w latach 2007–2016 ze stu do dziewięćdziesięciu siedmiu kilogramów na osobę, wciąż jednak Amerykanie należą do najbardziej mięsożernych mieszkańców planety.
Pionierzy roślinnego białka tacy jak Pat Brown, dyrektor generalny Impossible Foods – producenta burgerów roślinnych bardzo podobnych do tych „prawdziwych” – starają się pomóc wszystkożercom jeść mniej mięsa, nie rezygnując z jego smaku. Jeszcze zanim firma wprowadziła na rynek pierwszy produkt, zebrała 182 miliony dolarów od Google Ventures, Billa Gatesa i innych. Brown – profesor biologii z Uniwersytetu Stanforda – twierdzi, że jeśli chcemy znacząco zmniejszyć, a tym bardziej powstrzymać zmiany klimatyczne, nie mamy wyboru: musimy ograniczyć konsumpcję produktów zwierzęcych.
– Wyobraźcie sobie wszystkie istniejące na świecie samochody, autobusy, ciężarówki, pociągi, statki, samoloty i rakiety – mówi Brown. – Wciąż produkują one mniej gazów cieplarnianych niż przemysłowa hodowla zwierząt.
A GDYBYŚMY