Paul Shapiro

Czyste mięso


Скачать книгу

przyjaciół i sojuszników, którzy nas pomszczą?”.

      Życzenie wielorybów miało się szybko spełnić, jednak nie z powodów wymienionych przez naszego morskiego autora listu. Upadek przemysłu dopiero się rozpoczynał, tak że w ciągu kilku dekad ze szczytów został zepchnięty na samo dno.

      Komiks opublikowany w kwietniowym numerze „Vanity Fair” w 1861 roku przedstawia sytuację dość jasno: na obrazku widać salę balową pełną świętujących wielorybów w strojach wieczorowych, wznoszących wesoło toasty swoimi kieliszkami. Salę zdobią sztandary, a napis na jednym z nich głosi: Nie płaczemy już za naszym sadłem (We Wail No More for Our Blubber).

      Wieloryby te cieszyły się ze swojego wyzwolenia z oczywistego powodu: dziękowały swojemu wybawcy, nowatorskiemu przedsiębiorcy, kanadyjskiemu geologowi Abrahamowi Gesnerowi.

      Dzisiaj inwestorom z Doliny Krzemowej aż ślinka cieknie na dźwięk takich słów jak „zamęt”. Gdyby znali oni Gesnera, prześcigaliby się, żeby opróżniać swoje portfele i inwestować w jego świeżo opatentowany produkt – naftę.

      Nafta, pochodna ropy, okazała się znacznie lepszą i tańszą alternatywą dla oleju wielorybów. W 1854 roku, kiedy Gesner wprowadził ją na rynek, amerykańska flota co roku zabijała na całym globie ponad osiem tysięcy wielorybów. Jednak w kolejnych latach, podczas których coraz więcej Amerykanów przerzucało się na naftę, by oświetlić swoje domy, flota, która rosła przez całą pierwszą połowę XIX wieku, zaczęła się gwałtownie kurczyć. W 1846 roku statków było 735, a zaledwie trzy dekady później – tylko 39. (Ograniczony połów wielorybów zaopatrywał głównie rynek kobiecych gorsetów w fiszbiny, co dobiegło kresu, gdy na początku XX wieku wynaleziono stal sprężynową).

      To prawda: w ciągu zaledwie trzydziestu lat wielorybnictwo skurczyło się o dziewiędziesiąt pięć procent, przede wszystkim – choć nie tylko – dlatego, że pojawiły się lepsze i tańsze alternatywy. W dużej części dzięki wynalazkowi Gesnera i innym niezliczone wieloryby zostały ocalone przed okrutną śmiercią, a być może nawet cały gatunek przed wyginięciem. Jak pisze Dolin: „Czarny, lepki, wypływający z ziemi olej stanowił wyzwanie, którego nie sposób ominąć – był tak obfity, wszechstronny i tani, że szybko zastąpił olej wieloryba w większości jego zastosowań”. A jak to bywa w gospodarce wolnorynkowej, sektor lamp naftowych został pokonany swoją własną bronią, kiedy pojawiła się elektryczna żarówka Thomasa Edisona.

      Podobna historia toczyła się na ulicach naszych miast, wypełnionych niegdyś świstem strzelających batów i krzykiem ludzi skierowanym ku nieszczęsnym koniom, które ciężko pracowały, wożąc nas i nasze dobra w mrozie i w upale, w deszczu i w śniegu.

      Amerykański ruch ochrony zwierząt narodził się pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku dzięki pionierom takim jak Henry Bergh, który nie mógł znieść codziennego rażącego znęcania się nad końmi i w konsekwencji w 1866 roku założył Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt [American Society for the Prevention of Cruelty to Animals, ASPCA]. Bojownicy o sprawę zwierząt tacy jak Bergh chcieli wprowadzić najróżniejsze reformy: poidła dla koni, obowiązkowy odpoczynek, dni wolne i tak dalej.

      W Nowym Jorku było tak wiele koni, że – jak pisze w swojej książce Breakpoint Jeff Stibel – w 1880 roku amerykański rząd powołał komitet złożony z ekspertów, aby ci przygotowali prognozę dla miasta na rok 1980. Jednogłośnie przewidywali, że w ciągu stu lat Nowy Jork zniknie pod górą końskich odchodów. Obliczyli, że biorąc pod uwagę gwałtowny wzrost populacji, miasto będzie musiało zwiększyć liczbę pracujących koni z dwustu tysięcy do sześciu milionów. Już w tym czasie każdy koń obciążał codziennie ulicę ponad dziesięcioma kilogramami odchodów i czterema litrami uryny. Trzydziestokrotny wzrost liczby koni uczyniłby miasto niezdatnym do mieszkania.

      Koniec końców jednak to nie ludzkie uczucia ani troska o środowisko uwolniły konie od pracy na ulicach i uratowały Nowy Jork przed utonięciem w końskim łajnie. Tak jak nafta pomogła ocalić wieloryby, silniki o spalaniu wewnętrznym pomogły zastąpić konie jako nasze główne środki transportu. Zwierzęta te uratowała więc wyobraźnia wynalazcy, a nie społeczny ruch odnowy moralnej. Ludzie nie domagali się samochodów, zanim nie powstały. Jak powiedział sam Henry Ford: „Gdybym zapytał ludzi, czego chcą, powiedzieliby: szybszych koni”.

      Nawet dzisiaj, by opisać moc samochodu, używamy takich określeń jak „konie mechaniczne”, jednak, na szczęście dla koni, dawno temu zostały one wyzwolone przez innowacyjną technologię, którą szybko przyjął naród i cały świat. Były dyrektor generalny Humane Society of the United States Wayne Pacelle zauważa w książce The Humane Economy [Humanitarna ekonomia]: „Na przełomie XIX i XX wieku to raczej Henry Ford, a nie […] założyciel ASPCA Henry Bergh, stał na czele ruchu na rzecz zmniejszenia okrucieństwa wobec koni”.

      Nowy przemysł samochodowy stworzył dużo miejsc pracy, lecz jednocześnie zlikwidował stanowiska w innych sektorach. Wraz z odejściem ciągniętego przez konie powozu nadszedł również upadek wielu pobocznych zawodów. Od producentów biczów po rolników dostarczających siano, którymi karmiono konie, w przeciągu kilku dekad istniejące od wielu lat branże właściwie upadły.

      Te historyczne przykłady są żywe w pamięci wielu współczesnych reformatorów społecznych. Jeśli chcesz rozwiązać problemy dzisiejszego świata, lepiej, byś podążał tradycyjnymi ścieżkami kariery – takimi jak praca w organizacjach pozarządowych czy polityce – czy może masz większą szansę czegoś dokonać, działając na komercyjnych polach technologii, inżynierii i biznesu? Nie mam wątpliwości, że te pierwsze są ważne (dużą część mojej kariery spędziłem przecież, zajmując się rzecznictwem politycznym), jednak prawda jest taka, że póki ludzie będą domagać się prawdziwego mięsa, rynek będzie go dostarczał, a patrząc na sprawę globalnie, popyt będzie tylko rósł.

      To całkiem możliwe, że farmy przemysłowe wydadzą się nam kiedyś równie archaiczne co statek wielorybniczy, a rzeźnie – jak wóz ciągnięty przez konie. Taką właśnie nadzieję żywi środowisko rolnictwa komórkowego, i to dlatego pewien młody idealista, świadomy tego, jak nieekologiczna jest produkcja mięsa, postanowił zainicjować ruch.

      W 2002 ROKU DWUDZIESTOSIEDMIOLETNI STUDENT ZDROWIA publicznego na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa Jason Matheny dostał pracę przy projekcie fundacji Billa i Melindy Gatesów – Avahan, który ma na celu zmniejszenie liczby zarażonych wirusem HIV w Indiach. Jego zadaniem było uczynienie programów kontroli HIV bardziej efektywnymi, tak by wyraźnie ograniczyć ludzkie cierpienie i ratować życie.

      Matheny spakował niewielki bagaż i wyruszył na subkontynent, gdzie przez sześć miesięcy pracował wśród najuboższych społeczności. Czas, który spędził z Avahan, poświęcony był w dużej mierze zbieraniu danych i wykonywaniu obliczeń, co podobało się młodemu badaczowi o analitycznym umyśle. Mimo że był świadkiem „niewyobrażalnego ludzkiego cierpienia”, wstrząsnęła nim też „szokująca nędza” żyjących w Indiach zwierząt, od chorych na nużycę psów po wygłodniałe bezpańskie krowy, które błąkały się po ulicach i często umierały na niedrożność jelit po połknięciu plastikowych toreb.

      Uznał, że jedynym pocieszeniem jest fakt, że cierpienie zwierząt w Indiach ogranicza się do tych bezdomnych i nie występuje na równie wielką skalę co „agrobiznes, który skazuje miliardy amerykańskich zwierząt hodowlanych na życie, które nie jest warte przeżycia”. Było niepokojące, ale przynajmniej nie systemowe.

      Tak przynajmniej sądził.

      Po paru miesiącach Matheny odwiedził wioskę niedaleko Nowego Dehli. Kiedy zachodziło słońce, siedział w skromnej chacie, rozmawiając z kobietą, której mąż umarł na HIV. Widząc osierocone dzieci i słuchając płaczu