rolnictwo przemysłowe. Nie potrzebowalibyśmy pełnej pestycydów modyfikowanej genetycznie kukurydzy, przemysłowych rzeźni czy benzyny, ponieważ nie karmilibyśmy, nie zabijalibyśmy ani nie wozilibyśmy zwierząt po kraju. Nie musielibyśmy również przejmować się górami (czy jeziorami) zwierzęcych odpadów, które zanieczyszczają naszą wodę, ani chmurami metanu, które przyczyniają się do zmian klimatycznych. Nie musielibyśmy też zabijać miliardów zwierząt, żeby zaspokoić nasze nienasycone pragnienie białka.
Gdy toczy się debata dotycząca związku biotechnologii z jedzeniem, większość tych firm chce przedstawić swoje produkty jako naturalne i podobne do wielu pokarmów, jakie konsumujemy już dzisiaj. Inne natomiast przyjmują z zadowoleniem nazywanie ich produktów nowymi i obcymi. Jedna z firm – Real Vegan Cheese – produkuje nie tylko sery z krowiego mleka; planuje przygotowywać je również z (zsyntetyzowanego) mleka narwali, by „budzić świadomość dotyczącą kondycji oceanu” i „pokazać, że ten sam proces da się zastosować do genów każdego z zsekwencjonowanych ssaków”. Inna – jak zobaczymy w rozdziale siódmym – wyprodukowała już żelki z żelatyną pochodzącą z kości mastodonta (tak, dobrze przeczytaliście: z wyhodowaną w laboratorium żelatyną z północnoamerykańskiego olbrzyma, do którego wyginięcia doprowadziliśmy wiele tysięcy lat temu).
TRWA WYŚCIG, NA KTÓREGO MECIE ZNAJDUJE się możliwość wprowadzenia na rynek pierwszych wyhodowanych w laboratorium produktów zwierzęcych. Start-upy dostają miliony dolarów od największych inwestorów świata venture capital, którzy mają nadzieję zmienić sposób, w jaki jedliśmy i ubieraliśmy się przez tysiąclecia, a zwłaszcza przez ostatnie pół wieku, kiedy to chów przemysłowy zwiększył dostępność produktów zwierzęcych, powodując niezliczone skutki uboczne. Oczywiście jednocześnie chcą na tym zarobić.
Skoro mamy lokalne browary, które specjalizują się we własnych piwach rzemieślniczych, może kiedyś będziemy mieli lokalne warzelnie mięsa? Forgacs z Modern Meadow tak właśnie sądzi. „Kadź browarnicza jest fermentatorem. Odbywa się w niej hodowla komórek. Zamiast warzyć piwo, moglibyśmy warzyć skórę albo mięso. Nietrudno sobie to wyobrazić”.
Możliwe, że nie tylko będziemy mogli hodować mięso w warzelniach (które nazwiemy na przykład „mięsalniami”?), ale też we własnych domach. Być może, tak jak mamy dziś w kuchni wypiekacze chleba i maszynki do lodów, będziemy mogli kiedyś sprawić sobie też maszynki produkujące mięso?
Japoński start-up Integriculture, założony przez chemika Yukiego Hanyu, rozpoczął już projekt o nazwie Shojinmeat, w ramach którego tokijscy studenci dostają zestawy narzędzi pozwalające wyhodować własne komórki mięśni w domach. Końcowy produkt nie przypomina tradycyjnego mięsa, jednak system produkcji prototypów wielkości mikrofali daje przedsmak tego, co może przynieść przyszłość.
Doktor Mark Post – kolejny naukowiec pracujący na tym polu – przewiduje czas, kiedy ludzie tacy jak on będą „sprzedawać torebeczki z komórkami macierzystymi tuńczyków, tygrysów, krów, świń czy dowolnego innego mięsa, które będzie można wyhodować w spokoju we własnej kuchni”.
Jako człowiek, który próbował już hodowanych w laboratoriach wołowiny, drobiu, ryb, nabiału, a nawet foie gras i trzymał w dłoniach hodowaną skórę, napisałem tę książkę, by przyjrzeć się obietnicy, jaką niesie ze sobą ta nowa branża. Zajmując się zawodowo ochroną zwierząt, znalazłem się na pierwszej linii pozornie niekończącej się bitwy między przemysłem mięsnym a obrońcami zwierząt i środowiska. Być może jednak uda się tę bitwę zakończyć zwycięstwem obu stron: ludzie wciąż będą jeść mięso, ale ani planeta, ani zwierzęta już tak bardzo na tym nie ucierpią. Całkiem możliwe, że kiedy produkty opisane w tej książce zostaną wprowadzone na rynek, organizacje zajmujące się ochroną zwierząt zaczną wołać: „Jedzcie mięso, nie zwierzęta”.
Z roku na rok świat staje się coraz bardziej przeludniony i wzrasta popyt na wymagające ogromnych zasobów produkty zwierzęce. Przejście na dietę opartą na roślinach pomogłoby zwalczyć ten kryzys, dlatego to ważne, by sektor roślinnych alternatyw dla zwierzęcego białka się rozrastał. Jednak naszemu gatunkowi – podobnie jak innym gatunkom, z którymi dzielimy planetę – nie wystarczy jedno rozwiązanie tak wielkiego problemu. Podobnie jak w przypadku odnawialnej energii, potrzebujemy wielu alternatyw.
Jeśli firmy zajmujące się rolnictwem komórkowym odniosą sukces, może on okazać się największym przełomem w produkcji jedzenia od czasów rewolucji rolniczej, która miała miejsce około dziesięciu tysięcy lat temu. Być może okaże się on też rozwiązaniem niektórych z najbardziej naglących problemów, z którymi mierzymy się na początku XXI wieku.
2. NAUKA NA RATUNEK
TRUDNO WYOBRAZIĆ SOBIE ŚWIAT, W KTÓRYM źródłem mięsa nie będą już zwierzęta. W końcu, jeśli nie liczyć relatywnie nowych roślinnych produktów białkowych, to zwierzęta zaspokajały nasze pragnienie mięsa od początku istnienia Homo sapiens dwa do trzech tysięcy lat temu. Kiedy jednak zastanowimy się nad tym, do czego jeszcze wykorzystywaliśmy zwierzęta – robiliśmy z nich ubrania, narzędzia, własne schronienia i środki transportu – zdamy sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilkuset lat technologia pozwoliła nam dramatycznie zredukować naszą zależność od zwierząt.
Na przykład nim nadszedł XX wiek, społeczeństwa na całym globie oświetlały swoje domy wszechobecnym paliwem: olejem z wieloryba. Powstał tym samym gigantyczny przemysł wielorybi, który zwiększył się jeszcze wraz z popytem na smar, potrzebny w fabrykach powstałych podczas rewolucji przemysłowej. A jeśli chodzi o połów wielorybów, żaden kontynent nie miał takiej obsesji – ani nie odnosił tylu sukcesów – co Ameryka.
New Bedford w Massachusetts zyskało sławę jako „miasto, które oświetla świat”, a na zdobywaniu ogromnych łupów na pełnym morzu można było zarobić w Nowej Anglii fortunę. Połowy wielorybów odgrywały tak ważną rolę w amerykańskiej gospodarce, że zarówno Brytyjczycy podczas wojny o niepodległość, jak i konfederaci w czasie wojny secesyjnej atakowali amerykańskie floty. Co więcej, przemysł wielorybi miał ogromny wpływ na ekonomiczne i polityczne życie narodu. Na długo przed narodzinami współczesnego przemysłu ropy naftowej wielorybnictwo królowało w epoce kolonialnej i w czasach wczesnej republiki. Jak pisze Eric Jay Dolin w książce o historii tego przemysłu zatytułowanej Leviathan [Lewiatan]: „Wartość oleju i kości przywożonych do portu w połowie XIX wieku uczyniły wielorybnictwo trzecim przemysłem w Massachusetts, po produkcji butów i bawełny, a według pewnej analizy ekonomicznej piątym w całych Stanach Zjednoczonych”. (Dla porównania dzisiaj piątym co do ważności sektorem gospodarki w Ameryce – biorąc pod uwagę udział w produkcie krajowym brutto – jest produkcja towarów trwałego użytku, większa niż cały handel detaliczny, budownictwo czy nawet administracja federalna).
Obecnie Stany Zjednoczone – w tym New Bedford – wciąż mają dużą liczbę łodzi używanych tylko po to, by szukać wielorybów, choć teraz nie strzela się do nich, lecz fotografuje, a harpuny można już znaleźć jedynie w muzeum. W XXI wieku Stany Zjednoczone są liderem, ale nie w zabijaniu wielorybów, lecz w ich obserwowaniu.
Jak to się zatem stało, że tak potężna branża – jedno z najsilniejszych lobby w przedwojennej Ameryce – z hegemonicznej stała się nieistotną?
Łatwo byłoby stworzyć opowieść o cierpieniu zwierząt i ekologicznych niepokojach, o tym, jak wspaniali mężczyźni i kobiety walczyli o wieloryby przeciwko goliatowi przemysłu. Rzeczywiście, wcześnie zaczęto mieć wątpliwości co do etyczności łowienia wielorybów, zwłaszcza w odniesieniu do bezlitosnej skuteczności, z jaką rybacy masakrowali swoje zdobycze. Niektórzy ostrzegali, że wojna wydana wielorybom może całkiem wyczyścić z nich oceany.
W 1850