dostać się do domu. Lecz wchodząc na ulicę de l'Arbre-Sec, spotkał oddział Szwajcarów i lekkiej jazdy pod dowództwem Maurevela.
— No! — zawołał ten, co sam sobie nadał miano zbójcy królewskiego — czy już skończyłeś? Idziesz do domu? Gdzież zostawiłeś, u diabła, naszego piemontczyka? Spodziewam się, że mu się nic złego nie przytrafiło? Szkoda by go było, gdyż się nam dzisiaj dzielnie spisał.
— Ja myślę, że nie — odparł La Huriere. — Mam nawet nadzieję, że się wkrótce z nami połączy.
— Skąd idziesz?
— Z Luwru, gdzie muszę przyznać, niegrzecznie nas przyjęto.
— Któż taki?
— Książę d'Alencon. Czyż nie jest on z naszego stronnictwa?
— Książę d'Alencon nie trzyma się żadnej partii, ani katolickiej, ani protestanckiej, obchodzi go tylko to, co jego osoby dotyczy. Zaproponuj mu, ażeby się rozprawił sam ze swoimi starszymi braćmi jak z hugonotami, a zgodzi się, byleby tylko się nie skompromitować. No cóż, panie La Huriere, nie pójdziesz z tymi zuchami?
— A dokąd oni idą?
— O mój Boże! na ulicę Montprgueil; mieszka tam znajomy mi pastor protestancki, ma żonę i sześcioro dzieci. Ci heretycy strasznie się rozpleniają. Ciekawa rzecz...
— A pan dokąd idziesz?
— E! ja mam swój interesik.
— Nie chodźże pan beze mnie — dał się słyszeć głos, na który Maurevel zadrżał. — Pan znasz dobrze miejsce, a i ja chciałbym je zwiedzić.
— A, to nasz Piemontczyk — powiedział Maurevel.
— Pan de Coconnas — rzekł La Huriere. — Ja zaraz myślałem, że pan poszedłeś za mną.
— Nie! niech mnie diabli wezmą; zboczyłem cokolwiek z drogi, ażeby wrzucić w rzekę jakiegoś szalonego chłopaka, który krzyczał: „Precz z papistami! niech żyje admirał!" Na nieszczęście, zdaje mi się, że hultaj umiał pływać. Jeżeli chcesz utopić którego z tych łotrów hugonotów, musisz ich rzucać do wody jak szczenięta, póki jeszcze ślepe.
— Więc pan mówisz, że powracasz z Luwru. Czy to tam ukrył się wasz hugonot? — zapytał Maurevel.
— O! tak, tak, na Boga.
— Strzeliłem do niego z pistoletu, kiedy podnosił szpadę na podwórzu admirała, nie pojmuję jednak, dlaczego chybiłem.
— O! ja nie chybiłem — odezwał się Coconnas. — Takie mu zadałem szpadą pchnięcie w grzbiet, że klinga na pięć palców była we krwi. Zresztą rzucił się on przy mnie w objęcia królowej Małgorzaty... dalibóg, śliczna to kobieta. Jednakowoż przyznaję, że byłbym bardzo zadowolony, gdybym się dowiedział, że umarł Ale, ale, zdaje mi się, iż pan mówiłeś, że dokądś idziesz?
— Więc chcesz pan iść ze mną?
— Nie, ja tylko nie chcę stać na miejscu. Do kroćset! Zabiłem tylko dwóch czy trzech; krzyż mnie boli, kiedy odpoczywam.
Idźmy już...
— Kapitanie — powiedział Maurevel do dowódcy oddziału — daj mi trzech ludzi, z resztą zaś ruszaj rozprawić się ze swym pastorem.
Trzech Szwajcarów przyłączyło się do Maurevela. Obydwa jednak oddziały szły razem do ulicy Tirechappe. Tutaj lekka jazda i Szwajcarzy zawrócili na ulicę de la Tonnellerie, a Maurevel, Coconnas i La Huriere z trzema żołnierzami przeszli przez ulicę de la Ferronnerie, następnie Trousse-Vache i zakręcili na ulicę Sainte-Avoye.
— Dokąd pan, u diabła, nas prowadzisz? — zapytał Coconnas, którego zaczynała już nudzić ta długa droga.
— Tam, gdzie czeka nas zarazem sława i korzyści. Po admirale, Teligny'm, wszystkich książętach protestanckich nie można znaleźć nic lepszego. Bądźcie więc cierpliwi. Celem naszej drogi jest ulica du Chaume; zaraz tam będziemy.
— Powiedz mi pan, jeśli łaska — zapytał Coconnas — czy ulica du Chaume nie leży w bliskości Tempie?
— Tak jest, ale dlaczego się pan o to pytasz?
— A! mieszka tam stary wierzyciel naszej familii, niejaki Lambert Mercandon, któremu ojciec mój kazał oddać sto sztuk złota, znajdujących się teraz w mojej kieszeni.
— A więc — rzekł Maurevel — śliczna sposobność do skwitowania się z nim.
— Jakim sposobem?
— No! dzisiejszy dzień jest przeznaczony na regulowanie starych rachunków. Czy Mercandon jest hugonotem?
— Aha! rozumiem — odpowiedział Coconnas — a tak, jest nim bez wątpienia.
— Tss! otóż jesteśmy u celu.
— Co to za ogromny pałac z pawilonem wychodzącym na ulicę?
— To pałac Gwizjuszów.
— Tak, powinienem był tu przyjść — zauważył Coconnas — gdyż przybyłem do Paryża z polecenia wielkiego Henryka. Jednak, mój kochany, strasznie coś cicho w tej części miasta: zaledwie słychać strzały. Mogłoby się zdawać, że jesteśmy na prowincji. Niech to diabli wezmą, wszyscy śpią!
W samej rzeczy w pałacu Gwizjuszów panowała cisza, jakby wypadki szły zwyczajnym trybem.
Wszystkie okna były zamknięte, z jednego tylko okna w pawilonie dawało się widzieć światło spoza rolet.
Maurevel stanął opodal pałacu Gwizjuszów, na rogu ulic du Petit-Chantier i des Quatre-Fils.
— Oto mieszkanie tego, którego szukamy.
— To jest tego, którego pan szukasz — rzekł La Huriere.
— Jesteś z nami, a szukamy go wszyscy.
— Jak to! ten dom, w którym wszystko wydaje się pogrążone w głębokim śnie...
— Ten sam! La Huriere, oddaj rusznicę panu de Coconnas i idź zapukać. Jeżeli cię wpuszczą, powiedz, że chcesz pomówić z panem de Mouy.
— Aha! rozumiem — powiedział Coconnas. — Zdaje się, że pan masz także swego wierzyciela w dzielnicy Tempie.
— Zgadłeś — mówił dalej Maurevel. — Wejdziesz więc i udasz hugonota; opowiesz Mouyowi o wszystkim, co się dzieje... on nie tchórz, zejdzie na dół...
— A potem? — zapytał La Huriere.
— Potem poproszę go, ażeby raczył skrzyżować ze mną szpadę.
— Na honor, to nieźle — rzekł Coconnas. — Ja zaraz tak samo postąpię z Lambertem Mercandonem. Jeżeli on już za stary, aby przyjąć moje wyzwanie, miejsce jego zastąpi którykolwiek z jego synów lub krewnych.
La Huriere, nic nie odpowiedziawszy, zaczął pukać do drzwi. Na hałas, rozlegający się pośród nocnej ciszy, brama pałacu Gwizjuszów uchyliła się i wyjrzało kilka głów.
Wówczas pokazało się, że panująca tam cisza była ciszą fortecy; pałac ten bowiem był cały. napełniony wojskiem.
Głowy natychmiast zniknęły; bez wątpienia ci, do których należały, zrozumieli, o co chodzi.
— Więc to tutaj mieszka pan de Mouy? — zapytał Coconnas wskazując na dom, do którego La Huriere nie przestawał pukać.
— Nie, to dom jego kochanki.
— Do kroćset! To już zbyt wyszukana grzeczność! Dajesz mu pan sposobność do obnażenia szpady w oczach jego ulubionej! Więc my będziemy sędziami pojedynku. Mam jednak wielką ochotę