Aleksander Dumas

Królowa Margot


Скачать книгу

się, jak już wyżej powiedzieliśmy, na ulicy de Bethisy.

      Był to wielki gmach; a w głębi obszernego podwórca wznosił się główny budynek, od którego ciągnęły się ku ulicy dwa skrzydła. Na podwórze wchodziło się przez wielką bramę i dwie furtki, umieszczone w murze opasującym zabudowania pałacu.

      Kiedy nasi trzej znajomi weszli na ulicę de Bethisy z ulicy des Fosses-Saint-Germain-l'Auxerrois, ujrzeli pałac admirała otoczony Szwajcarami, żołnierstwem i uzbrojonymi mieszczanami.

      Każdy z nich w prawej ręce miał szpadę, pikę lub rusznicę, niektórzy zaś trzymali w lewym ręku pochodnie, świecące drgającym płomieniem, co ślizgał się już to po bruku, już to po ścianach, już to na koniec odbijał się błyskawicą na ostrzach oręża.

      Naokoło domu i w pobliskich ulicach: Tirechappe, Etienne i Bartin-Poiree rozpoczęła się już straszliwa rzeź. Ze wszech stron dawały się słyszeć bolesne jęki, strzały; czasami w świetle można było ujrzeć przebiegające nieszczęsne ofiary, na pół nagie, blade, pokrwawione.

      W mgnieniu oka Coconnas, Maurevel i La Huriere, z daleka poznani po białych krzyżach i przyjęci z okrzykiem radości, znaleźli się pośród ścieśnionej tłuszczy.

      Bez wątpienia, nie mogliby postąpić ani kroku naprzód, gdyby nie kilku żołnierzy, którzy poznawszy Maurevela, zrobili mu miejsce. Coconnas i La Huriere przemknęli za nim i wszyscy trzej weszli na podwórze.

      W pośrodku tego podwórza, do którego wszystkie trzy wejścia były już wyłamane, stał człowiek otoczony mordercami, trzymającymi się naokoło niego w przyzwoitej odległości.

      Człowiek ten, oparłszy się na obnażonej szpadzie, skierował wzrok na ganek, wznoszący się mniej więcej na piętnaście stóp nad głównymi drzwiami domu. Niecierpliwie tupał nogą i czasem rzucał pytania stojącym bliżej.

      — I jeszcze nic! — szepnął. — Nikogo... Czy go uprzedzono, czy uciekł? Co myślisz o tym, Du Gast?

      — Niepodobieństwo, ażeby miał uciec.

      — Dlaczegóż? Czy sam nie mówiłeś mi, że na chwilę przed naszym przybyciem przybiegł tu jakiś człowiek, z odkrytą głową i dobytą szpadą; że człowiek ten, jakby ukrywający się przed pogonią, pukał tu do drzwi i że mu je otworzono?

      — Tak jest, powiedziałem to w samej rzeczy, lecz prawie tejże, samej chwili przybył tu pan de Besme z żołnierzami; bramy wyłamano i dom otoczono. Nieznajomy wszedł, lecz nie wyszedł.

      — Jeżeli się nie mylę — rzekł Coconnas do La Huriere'a — to jest książę Gwizjusz.

      — On sam. Wielki Henryk Gwizjusz czeka na wyjście admirała, ażeby z nim zrobić to samo, co admirał zrobił z jego ojcem. Na każdego przyjdzie kolej i chwała Bogu! przyszła dzisiaj na nas.

      — Hola! Besme!... hola... — zawołał książę swoim donośnym głosem — czyż jeszcze nie koniec?

      I niecierpliwie uderzył końcem szpady o kamienie, krzesząc z nich iskry.

      Teraz dał się słyszeć w pałacu krzyk, potem wystrzały, potem szczęk broni, naraz wszystko ucichło.

      Książę chciał się rzucić do domu.

      — Mości książę! — zawołał Du Gast wstrzymując go — godność twoja każe czekać i być cierpliwym!

      — Masz słuszność, Du Gast, dziękuję ci! zaczekam... Lecz doprawdy umieram z, niecierpliwości i niepokoju. A jeżeli on mi się wymknie?

      Nagle dały się słyszeć kroki... Szyby pierwszego piętra zajaśniały jakby od pożaru. Okno, na które książę tak często spoglądał, otworzyło się, a raczej rozleciało w kawałki i na balkonie stanął człowiek z bladą twarzą i zakrwawioną szyją.

      — Besme! — krzyknął książę. — Nareszcie! No i cóż?! cóż?!

      — Patrz, mości książę! — z zimną krwią odpowiedział Niemiec, pochylając się i na powrót podnosząc z trudem, jakby dźwigał jakiś znaczny ciężar.

      — A inni gdzie są? — zapytał z niecierpliwością książę.

      — Inni dobijają innych.

      — A ty! ty cóżeś zrobił?

      — Zaraz książę zobaczysz. Niech Wasza Książęca Mość usunie się cokolwiek na bok.

      Książę cofnął się na krok. Teraz dopiero można było rozpoznać, co to był za przedmiot, który Besme podnosił z takim wysiłkiem. Był to trup starca. Wzniósł on go nad balkon, zakołysał w powietrzu i rzucił pod nogi swego pana. Głuchy łoskot upadku i krew, bryzgająca daleko, przejęły strachem nawet samego księcia. Lecz trwoga ta była chwilowa, jak błyskawica. Ciekawość przeważyła i wszyscy posunęli się o kilka kroków naprzód, aby oświecić i przypatrzeć się nieszczęsnej ofierze. Ujrzeli wtedy siwe włosy, poważną twarz i skostniałe ręce umierającego.

      — Admirał! — krzyknęło i zamilkło na raz ze dwadzieścia głosów.

      — Tak jest, admirał. To on rzeczywiście — rzekł książę zbliżając się do trupa, ażeby w milczeniu nacieszyć się tym widokiem.

      — Admirał! admirał! — powtórzyli półgłosem wszyscy świadkowie tej sceny, cisnąc się jeden przez drugiego i z bojaźnią zbliżając się do trupa starca.

      — A! jesteś nareszcie, Gaspardzie! — zawołał z triumfem książę Gwizjusz. — Tyś kazał zabić mego ojca, mszczę się za niego.

      I ośmielił się postawić nogę na piersiach bohatera protestanckiego.

      Lecz w tej chwili oczy umierającego otwarły się z trudnością, skrwawiona i strzaskana ręka zadrżała ostatni raz i admirał, uniósłszy się cokolwiek, przemówił grobowym głosem:

      — Henryku Gwizjuszu! przyjdzie czas, w którym i ty także uczujesz na swej piersi nogę mordercy. Ja nie zabiłem twego ojca. Przeklinam cię! przeklinam!...

      Książę zbladł mimo woli i poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po, ciele. Położył rękę na czole, jakby chcąc odpędzić okropne widziadło. Kiedy opuścił rękę i znowu ośmielił się spojrzeć na admirała, oczy zabitego były już zamknięte na zawsze, ręka nieruchoma, a na ustach, które tylko co wymówiły te słowa, wystąpiła czarna, zsiadła krew.

      Na znak zwycięstwa książę wzniósł szpadę ze śmiałością, jaką daje tylko rozpacz.

      — Czy Wasza Książęca Mość jesteś zadowolony? — zapytał Besme.

      — Tak — odparł Henryk — gdyż pomściłeś...

      — Księcia Franciszka, nieprawdaż?

      — I religię — głucho odpowiedział Henryk. — Teraz — mówił dalej, zwracając się ku Szwajcarom, żołnierzom i mieszczanom napełniającym podworzec i ulicę — teraz, przyjaciele moi, do roboty!

      — A! jak się masz, panie de Besme — powiedział Coconnas, przybliżając się prawie z uszanowaniem do Niemca, stojącego jeszcze na balkonie i spokojnie ocierającego krew ze szpady.

      — Więc to pan tak go pięknie sprowadziłeś na dół! — w uniesieniu] zawołał La Huriere. — Jakimże sposobem to zrobiłeś?

      — O!,bardzo prostym, bardzo prostym. Admirał usłyszał hałas, otworzył drzwi, a ja nadziałem go na szpadę. Ale to jeszcze nie wszystko; zdaje mi się, że się dostało i Teligny'emu. Słyszycie? To on woła o pomoc.

      W tym momencie dał się rzeczywiście słyszeć krzyk rozpaczy, jakby kobiety. Czerwonawy blask oświecił jedno ze skrzydeł pałacu. Można było wtedy widzieć dwóch ludzi uciekających przed tłumem morderców.