Remigiusz Mróz

Ekspozycja


Скачать книгу

się krok za mną.

      – Tak jest.

      Wiktor obserwował, jak Olga Szrebska przejmuje dowodzenie na Kondrackiej Przełęczy. Poprzesuwała ciekawskich, organizując sobie skrawek miejsca przed taśmami policyjnymi. Zdołała zmieścić tam siebie i kamerę, która teraz rejestrowała, jak dwóch policjantów zbliża się do dziennikarki. Włosy miała upięte z tyłu w niewielki kok, który nijak nie pasował do krótkiej kurtki z logiem stacji telewizyjnej. Uwagę komisarza przykuło jednak coś innego.

      – Widzi pan te pośladki?

      – Zamknij się, Forst – żachnął się Osica, przyspieszając kroku.

      Zatrzymali się kilka metrów od kamery, niczym karny pochód, który czeka na znak, że może iść dalej. Olga obejrzała się przez ramię, uraczyła ich zdawkowym uśmiechem, a potem zapowiedziała wiadomości. Najwyraźniej NSI nadawała na żywo. Wiktor nie miał wątpliwości, że sam komendant główny i minister spraw wewnętrznych oglądają ten przekaz. Potem zmitygował się, że premier i prezydent zapewne także. Dzisiaj rano cała Polska zobaczyła trupa wiszącego na Giewoncie. To nie mogło przejść bez echa.

      – Czy mogą nam panowie podać jakiekolwiek informacje o ofierze? – zapytała Szrebska, wyciągając mikrofon w kierunku funkcjonariusza w pełnym umundurowaniu.

      – Nie – odezwał się Wiktor, wychylając zza przełożonego.

      Kamera i mikrofon natychmiast się przesunęły.

      – W materiale widzowie mogli zobaczyć, że ofiara to około sześćdziesięcioletni mężczyzna, zupełnie nagi i…

      – Samobójca – wypalił Forst, robiąc krok w przód.

      Z kieszeni koszuli wyciągnął sfatygowaną paczkę Big Redów, po czym spojrzał pytająco na reporterkę, jakby zamierzał ją poczęstować. Wyrzucił przeżutą gumę na bok i rozpakował kolejny listek.

      – Twierdzi pan…

      – Że ten człowiek popełnił samobójstwo na Giewoncie, tak – uciął komisarz. – Nie ulega to wątpliwości. – Kątem oka obserwował, co robi dowódca, ale ten musiał uznać, że jest już za późno, by ratować sytuację.

      – Brzmi to absurdalnie – odparła Olga.

      Forst wzruszył ramionami i patrząc na dziennikarkę, zaczął żuć gumę. Zaległo milczenie. Kamerzysta wychylił się zza aparatury i zerknął na Szrebską.

      – Czy może pan powiedzieć nam coś więcej?

      – Nie – włączył się podinspektor Osica. – W swoim czasie rzecznik przekaże państwu wszystkie informacje. Dziękuję.

      Nie czekając na odpowiedź, policjanci ruszyli między tłum, eskortowani przez młodego sierżanta i kilku innych funkcjonariuszy. Zebrani szybko zrobili im przejście, wykrzykując pytania, na które nie mogli dostać odpowiedzi.

      – Jesteś martwy – burknął Edmund.

      – Tak jest, panie inspektorze.

      Minęli ostatnich gapiów i ruszyli czerwonym szlakiem ku Przełęczy w Grzybowcu. Władze Tatrzańskiego Parku Narodowego zrobiły wyjątek, pozwalając, by poruszali się nim policjanci. Wiktor spojrzał na idącego obok dowódcę i uznał, że ten zachowuje się zaskakująco spokojnie – choć zapewne było tak tylko dlatego, że odprowadzała ich kamera NSI.

      – Mówię poważnie, Forst – dodał po chwili. – Mniejsza ze mną, ale góra dobierze ci się do skóry.

      – Jedynym, który się na to odważy, będzie morderca – odparł Wiktor, oglądając się przez ramię. Chętnie zamieniłby jeszcze kilka słów ze Szrebską, która wodziła za nimi wzrokiem. Przekazał jej już jednak wszystko, co miał do powiedzenia.

      – Nie sądzisz chyba…

      – Rzuciłem mu rękawicę – uciął Forst. – Publicznie zanegowałem jego osiągnięcie.

      – I uważasz, że rozjuszyłeś go na tyle, by się za ciebie wziął?

      – Tak.

      Edmund pokręcił głową.

      – Cudów bym się nie spodziewał – powiedział. – Oprócz tego, że komendant urwie ci jaja.

      – Wstawi się pan za mną.

      – Nie nadstawiłbym za ciebie kantu dupy, Forst, nawet gdyby sowicie mnie opłacono.

      Wiktor uśmiechnął się pod nosem i skupił na drodze. Nie wziął ze sobą raków, nie wspominając już o czekanie. Skrzypiący pod butami śnieg był śliski, a bieżnik jego wysłużonych salomonów pozostawiał wiele do życzenia. Idący obok Osica był jednak w znacznie gorszej sytuacji. Jego wyglancowane trzewiki były niczym małe narty, choć i tak daleko mu było do takich wesołków, którzy na Rysy wchodzili w trampkach, a na Giewont w japonkach czy sandałach. Pierwszorzędni kandydaci na samobójców, tyle że nie do końca tego świadomi. Jeśli udawało im się zejść z powrotem w doliny, oznaczało to, że los naprawdę się do nich uśmiechnął.

      Nie można było tego samego powiedzieć o mężczyźnie, który leżał w czarnym worku, czekając, aż zabierze go śmigłowiec TOPR-u. Dla niego szczęście okazało się towarem deficytowym.

      Kim był? Komu podpadł na tyle, że zamordowano go w tak bestialski sposób?

      Przy powieszeniu typowym ofiara traciła przytomność niemal od razu. Ten człowiek dogorywał, nieludzko długo, a w dodatku cały czas był świadomy tego, co się z nim działo.

      – Coś tak zamilkł? – zapytał zasapany Edmund, zapadając się jedną nogą w śnieg.

      – Kontempluję przyrodę – odparł Wiktor.

      Przyrodę miał jednak w głębokim poważaniu, przynajmniej jeśli chodziło o budzącą się do życia faunę i florę. Kosodrzewina, sit skucina na Czerwonych Wierchach, kozice czy świstaki nigdy przesadnie go nie zajmowały.

      Góry to co innego.

      Pogoda była wprost idealna. Przed nimi rozpościerał się widok na szereg szczytów, z których najlepiej widoczna była Wielka Turnia, sprawiająca z tej perspektywy wrażenie, jakby dotykała chmur. Na postrzępione wierzchołki i strome zbocza Forst mógł patrzeć godzinami. Czuł wtedy potęgę natury i jej destrukcyjny potencjał. W jakiś sposób sprawiało to, że czuł się pewniej.

      – Musisz tak pędzić?

      – Nie pędzę, panie inspektorze.

      – Zwolnij.

      – Tak jest.

      – Nie jestem… przyzwyczajony. Nie każdy ma tyle… wolnego czasu, by go… trwonić na jakieś… codzienne joggingi.

      Córka musiała napomknąć o jego porannych zwyczajach. Z joggingiem nie miały jednak wiele wspólnego. Od lat Forst wstawał o szóstej, by chwilę później ruszyć na godzinny bieg. Czasem w tym czasie robił dwanaście, a czasem trzynaście kilometrów – nie miało to większego znaczenia. Nie chodziło też o zdrowie. Liczyło się to, że migreny na jakiś czas ustępowały, a przy okazji dawał sobie w kość od samego świtu.

      – Ile… jak długo… będziemy… – wysapał Osica.

      – Stąd do Doliny Strążyskiej jest pańskim tempem jakieś dwie i pół godziny.

      – Niedobrze…

      Wiktor popatrzył na niego z niedowierzaniem.

      – Lojalnie uprzedzam, że nie będę pana niósł.

      – Poczekaj… muszę chwilę odpocząć…

      Edmund zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. Forst stanął obok