w stan swego rodzaju świętej egzaltacji – tak jakby to dzieło przepływało przez niego, zamiast wychodzić spod jego pióra. W pewnym momencie odkłada pióro i wystawia rozgrzaną i bolącą dłoń na grudniowy mróz, gdzie pod wpływem nagłej zmiany temperatury ręka zdaje się buchać dymem. Krąży tam i z powrotem, a jego zielone buty skrzypią na śniegu jak zawiasy, które wymagają naoliwienia. Wydaje mu się, że jego głowa pęcznieje od wypełniającej ją opowieści. Sposób, w jaki domaga się ona wydostania na zewnątrz, jest w pewnym sensie przerażający.
Czuje, że jeśli nie będzie pisał dostatecznie szybko, opowieść, która nie może się już doczekać przelania na papier, wypłynie z jego czaszki przez oczodoły po uprzednim wybiciu z nich gałek ocznych.
– To będzie rewelacja – mówi do mroźnego, chłoszczącego wiatru i zaczyna się cicho śmiać.
Zdaje sobie sprawę, że w końcu udało mu się odkryć, jak ma to robić – po dziesięciu latach prób odnalazł w końcu włącznik olbrzymiego wymarłego buldożera, zajmującego sporo miejsca wewnątrz jego czaszki. Maszyna została włączona. I nabiera tempa. Przyspiesza coraz bardziej. W tej wielkiej maszynie nie ma nic pięknego. Nie została stworzona, aby zawozić nią śliczne dziewczyny na przyjęcia czy bale szkolne. Nie stanowi symbolu statusu społecznego. Oznacza interes. I może zmiażdżyć wszystko, co napotka na swojej drodze. Nawet jego samego, jeżeli nie będzie dostatecznie ostrożny.
Wchodzi do środka i ogarnięty białą gorączką kończy Mrok o czwartej nad ranem, a potem zasypia przy stole. Gdyby ktoś mu powiedział, że tak naprawdę pisał o swoim bracie George’u, byłby tym wielce zdziwiony. Nie myślał o George’u od lat, a przynajmniej tak mu się wydaje.
Kiedy instruktor zwraca mu opowiadanie, na stronie tytułowej widnieje olbrzymia pała. Pod nią, wypisane wielkimi drukowanymi literami, widnieją słowa: DNO! – krzyczy jedno. CHAŁA! – zdaje się wołać drugie.
Bill podchodzi do pieca, trzymając w dłoni piętnastostronicowy manuskrypt, i otwiera drzwiczki. Ma już wrzucić go do środka, kiedy nagle zdaje sobie sprawę z absurdalności swego zamierzenia. Siada na bujanym fotelu, patrzy na plakat Grateful Dead i zaczyna się śmiać. Dno? Świetnie. Niech i tak będzie.
– Ale od dna można się odbić! – wykrzykuje Bill i śmieje się, aż łzy zaczynają płynąć mu z oczu i ściekać po policzkach.
Przepisuje tytułową stronę, tę z opinią instruktora, i wysyła tekst do magazynu dla panów „White Tie” (choć zdaniem Billa powinien się on nazywać „Nagie Dziewczyny, Które Wyglądają Jak Narkomanki”). Mimo to, zgodnie z informacją, jaką znajduje w swoim starym Writer’s Market, wydawcy „White Tie”, kupują horrory i rzeczywiście, w dwóch kolejnych numerach natrafia na cztery opowiadania grozy wciśnięte pomiędzy zdjęcia nagich dziewcząt i reklamy pornosów oraz pigułek na potencję. Jedno z nich autorstwa niejakiego Dennisa Etchisona okazuje się całkiem niezłe. Wysyła Mrok, choć specjalnie na nic nie liczy – już wielokrotnie wysyłał swoje opowiadania do różnych czasopism, ale były one zawsze odrzucane – i z prawdziwą przyjemnością i dumą dowiaduje się, że redaktor działu opowiadań „White Tie” decyduje się je kupić, płacąc dwieście dolarów za prawo do publikacji.
Zastępca redaktora załącza krótką notkę, w której pisze, że jest to najlepsze krótkie opowiadanie grozy od czasu Słoja Raya Bradbury’ego, i żałuje, że przeczyta je tylko około siedemdziesięciu ludzi w całym kraju, ale Billa to nie wzrusza. Ważne jest, że otrzymał za swoje opowiadanie dwieście dolarów!
Idzie do swego doradcy z kartą członkowską kursu Eh-141. Doradca parafuje mu kartę. Bill Denbrough przypina do niej spinaczem pochlebną notkę od zastępcy redaktora z „White Tie” i przyczepia pinezkami do tablicy ogłoszeń na drzwiach gabinetu instruktora seminarium. W rogu tablicy dostrzega antywojenny rysunek. I nagle, jakby działały na własną rękę, jego palce wyjmują pióro z kieszeni bluzy na piersiach i wypisują w poprzek rysunku słowa: „Jeżeli beletrystyka i polityka rzeczywiście staną się kiedyś wymienne, to się zabiję, bo nie będę miał innego wyjścia. Widzicie, polityka to rzecz zmienna. Opowieści natomiast nigdy się nie zmieniają”.
Przerywa i wtedy, co prawda z pewnym wahaniem, dopisuje: „Wydaje mi się, że musi się pan jeszcze wiele nauczyć”.
Trzy dni później otrzymuje pocztą swoją kartę. Parafował ją instruktor kursu. W rubryce na oceny nie widnieje zwyczajowa słaba trójka, tylko wielka pała nakreślona w poprzek. Poniżej instruktor dopisał: „Czy wydaje ci się, że pieniądze mogą cokolwiek udowodnić, Denbrough?”.
– No cóż, wydaje mi się, że tak – mówi Denbrough do pustego pokoju, a potem raz jeszcze wybucha szaleńczym śmiechem.
W późniejszych latach w college’u odważa się napisać powieść, naturalnie tylko dlatego, że nie zdaje sobie sprawy, w co się pakuje. Z tej potyczki wychodzi nieźle pokiereszowany i wystraszony, ale żywy i z manuskryptem liczącym blisko pięćset stron. Wysyła maszynopis do Viking Press, wiedząc, że będzie to pierwszy spośród wielu przystanków dla jego książki, traktującej o duchach… ale podoba mu się logo firmy w kształcie charakterystycznego okrętu i decyduje się rozpocząć swoją wydawniczą odyseję właśnie od tego miejsca. Jak się okazuje, pierwszy przystanek jest zarazem ostatnim. Viking Press kupuje książkę… i oto Bill Denbrough wkracza w krainę baśni. Mężczyzna, znany niegdyś jako Bill Jąkała, trzy lata później, o trzy tysiące mil od północnych krańców Nowej Anglii, w wieku dwudziestu trzech lat odnosi wielki życiowy sukces, poślubia kobietę, która jest gwiazdą filmową starszą od niego o pięć lat.
Ceremonia zaślubin odbywa się w Hollywood’s Church w Pines. Dziennikarze z plotkarskich rubryk prorokują, że ich związek nie przetrwa dłużej niż siedem miesięcy. Można się tylko zakładać, mówią, czy cały ten skandal zakończy się rozwodem, czy też unieważnieniem małżeństwa. Tego samego zdania byli przyjaciele (oraz wrogowie) obojga nowożeńców. Różnica wieku i cała reszta… On jest wysoki, zaczyna już łysieć i nabierać brzuszka. W towarzystwie zawsze mówi wolno, a i tak czasami prawie nie można go zrozumieć. Audra zaś ma wspaniałe kasztanowe włosy, posągową figurę i jest olśniewająco piękna – bardziej niż ziemską kobietę przypomina półboginię, potomkinię jakiejś nadludzkiej rasy.
Zamówiono u niego scenariusz jego drugiej powieści Black Rapids głównie dlatego, że przysługiwało mu prawo do sporządzania pierwotnej wersji scenariusza, i naturalnie ze względów finansowych (a kiedy agentka dowiedziała się o jego zamierzeniach, z miejsca załamała ręce i powiedziała, że to czyste szaleństwo), i poszło mu to całkiem sprawnie. Zaproszono go do Universal City na spotkanie z producentem filmu, a także w celu dokonania paru nieznacznych przeróbek w tekście.
Jego agentką jest Susan Browne – ma dokładnie pięć stóp wzrostu, jest diabelnie energiczna i jeszcze bardziej stanowcza.
– Nie rób tego, Billy – powiada. – Daj temu spokój. Zbyt dużo w to zainwestowali i znajdą kogoś dobrego do napisania scenariusza. Może nawet Goldmana.
– Kogo?
– Williama Goldmana. To jedyny dobry pisarz, który tam trafił i potrafi przygotować dobry scenariusz.
– O czym ty mówisz, Suze?
– Został tam, i to już chyba na dobre. Znalazł tam swoje miejsce. Szansa bycia dobrym na obu tych polach jest mniej więcej taka, jak na zwalczenie raka płuc. Można tego dokonać, ale komu by się chciało próbować. Wypalisz się pod wpływem alkoholu i seksu. A kto wie, może nawet zaczniesz ćpać.
Fascynujące brązowe oczy Susan zabłysły złowieszczymi, jasnymi iskierkami.
– A jeżeli nawet wezmą do napisania scenariusza kogoś innego niż Goldmana,