się pogorszył. Potem, kiedy miałem czternaście, piętnaście lat, ponownie się poprawiło. Zacząłem uczęszczać do liceum w Portlandzie, gdzie była naprawdę świetna specjalistka od wymowy, pani Thomas. Nauczyła mnie paru niezłych sztuczek. Jak na przykład tego, abym pomyślał najpierw o swoim drugim imieniu, zanim powiem na głos: „Cześć, jestem Bill Denbrough”. Nauczyłem się za jej radą podstaw francuskiego, żebym, gdy się bardzo zatnę, przechodził na ten język. I tak, zamiast stać jak ostatni kretyn, powtarzając jak zacinająca się płyta „t-t-t-to j-j-jest k-k-k-k-k…”, przechodziłem na francuski płynnie i gładko: „ce livre”. Skutkowało za każdym razem. A kiedy już powiedziałem to po francusku, mogłem bez trudu wydusić z siebie „to książka” po angielsku. Jeśli zaciąłem się na wyrazach zaczynających się od „s”, takich jak „statek”, „sardynka” czy „slalom”, wypowiadałem je, sepleniąc, „sztatek”, „szardynka” i „szlalom”. To wszystko było bardzo pomocne, ale mój stan poprawił się głównie dlatego, że zacząłem zapominać o Derry i o wszystkim, co się tam wydarzyło. Bo to właśnie wtedy zacząłem zapominać. Nie zapomniałem wszystkiego od razu, tylko stopniowo, niejako etapami, choć muszę przyznać, że ten proces zachodził wyjątkowo szybko. Trwał chyba nie dłużej niż cztery miesiące. Jednocześnie znikło moje jąkanie. I wszystkie wspomnienia. Jakby ktoś starł tablicę i równania, które były na niej zapisane.
Wypił resztę soku.
– Kiedy parę sekund temu zaciąłem się przy słowie „pytała”, stało się to po raz pierwszy od dobrych dwudziestu lat.
Spojrzał na nią.
– Najpierw blizny, potem j-j-jąkanie. S-s-słyszysz to?
– Robisz to specjalnie! – powiedziała przerażona nie na żarty.
– Nie. Chyba nie mógłbym nikogo tym przekonać, ale to prawda. Jąkanie się to zabawna przypadłość, Audro. I trochę straszna. W pierwszym momencie nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Ale… jest przy tym coś, co słyszysz w głębinach własnego umysłu. To tak, jakby część twojej głowy pracowała nieco szybciej niż cała reszta. Albo urządzenie pogłosowe, które w latach pięćdziesiątych dzieciaki montowały w swoich gablotach i dzięki którym dźwięk z t-tylnego g-głośnika dobiegał u-ułamek s-sekundy później niż dźwięk z g-głośnika z przodu.
Wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Sprawiał wrażenie zmęczonego i z pewnym niepokojem pomyślała o tym, jak ciężko harował przez ostatnie trzynaście lat, jakby poprzez wściekłą, niemal nieprzerwaną pracę chciał usprawiedliwić przeciętność swego talentu. Nagle przyszła jej do głowy pewna niepokojąca myśl i natychmiast próbowała ją odegnać, ale nic z tego nie wyszło. Przypuśćmy, że to Ralph Foster zadzwonił do Billa, zapraszając go do Plow & Barrow na godzinkę zapasów „na rękę” czy partyjkę kości albo może Freddie Firestone, producent Pokoju na poddaszu, który chciał przedyskutować z nim ten czy inny problem?
A może to była „zwykła pomyłka”, jak tego typu telefony określała żona pewnego brytyjskiego lekarza, mieszkająca w sąsiedztwie?
Do czego prowadziły takie rozważania?
Z pewnością do tego, że cała ta sprawa z Derry i Mikiem Hanlonem była wyłącznie koszmarnym urojeniem. Urojeniem spowodowanym przez początkowe stadium załamania nerwowego.
Ale te blizny, Audro, jak wytłumaczysz te blizny? On ma rację. Nie było ich tam… A teraz są. To prawda i dobrze o tym wiesz.
– Opowiedz mi resztę – poprosiła. – Kto zabił twojego brata, George’a? Co zrobiliście ty i twoi przyjaciele? Na czym polegała obietnica, którą złożyliście?
Podszedł i ukląkł przed nią jak staromodny konkurent proszący o rękę. Ujął jej dłoń w swoje.
– Wydaje mi się, że mógłbym ci powiedzieć – rzekł cichym, łagodnym tonem. – Myślę, że mógłbym to zrobić, gdybym naprawdę zechciał. Co prawda, że większości tego, co się wówczas wydarzyło, nie pamiętam, ale wiem, że gdybym tylko zaczął mówić, wspomnienia na pewno by powróciły. Czuję, jak drzemią gdzieś tam, wewnątrz mnie… czekając, aby móc się narodzić. Są jak chmury napęczniałe od deszczu. Tyle że ten deszcz byłby wyjątkowo plugawy. Rośliny, które urosłyby po takim deszczu, byłyby potworami, mutantami. Może wraz z innymi zdołam stawić temu czoło…
– Czy oni wiedzą?
– Mike powiedział, że wezwał ich wszystkich. Wydaje mu się, że przyjadą wszyscy. No, może z wyjątkiem Stana. Powiedział, że Stan miał bardzo dziwny głos.
– Dla mnie to wszystko brzmi dziwnie. Coraz bardziej mnie przerażasz, Bill.
– Przepraszam – powiedział i pocałował ją.
Poczuła, jakby pocałował ją ktoś obcy. Narastała w niej nienawiść do tego Mike’a Hanlona.
– Myślałem, że powinienem ci o tym opowiedzieć przynajmniej tyle, ile obecnie pamiętam. Myślałem, że to będzie lepsze niż wyjazd bez słowa wyjaśnienia. Przypuszczam, że niektórzy z nich postąpili właśnie w ten sposób. Widzisz, ja po prostu muszę wyjechać. I myślę, że Stan też się tam zjawi, niezależnie od tego, jak dziwny mógł się wydawać jego głos. Może nie wyobrażam sobie, żebym tam nie pojechał.
– Z powodu twojego brata?
Bill pokręcił głową.
– Mógłbym powiedzieć, że tak, ale to byłoby kłamstwem. Kochałem go. Wiem, że to może się wydawać dziwne po tym, jak powiedziałem ci, że przez dwadzieścia lat ani razu nawet o nim nie pomyślałem, ale tak, kochałem go z całego serca. Naprawdę. – Uśmiechnął się pod nosem. – Był czasami wkurzający, ale go kochałem. Wiesz, jak to jest?
Audra, która miała młodszą siostrę, pokiwała głową.
– Wiem.
– Ale nie chodzi o George’a. Nie mogę ci wyjaśnić, na czym to polega. Ja… – Wyjrzał przez okno w poranną mgłę. – Mam chyba podobne doznania do ptaka, który wyczuwa nadchodzącą jesień i wie… instynktownie, że musi lecieć w rodzinne strony. To instynkt, kochanie… i wydaje mi się, że tworzy on żelazny szkielet większości naszych posunięć, dokonywanych zgodnie z tak zwaną wolną wolą. Czasami nie można powiedzieć „nie”, chyba że ma się już dość życia i chce się z sobą skończyć przy najbliższej nadarzającej się okazji. Nie możesz wybierać, bo w tej sytuacji po prostu nie masz wyboru. Nic na to nie poradzisz. To się i tak dzieje, czy tego chcesz czy nie. Muszę jechać. Ta obietnica… wbija się w mój umysł jak ostrze haczyka n-n-na ryby.
Wstała i powoli do niego podeszła. Sprawiała wrażenie bardzo słabej i kruchej, jakby mocniejszy czy bardziej zdecydowany ruch mógł ją rozbić na kawałki. Położyła mu rękę na ramieniu i odwróciła go do siebie.
– No to zabierz mnie z sobą.
Wyraz przerażenia, jaki pojawił się w tej samej chwili na jego twarzy – i nie był to strach przed nią, lecz o nią – był tak wyraźny, że po raz pierwszy naprawdę się przestraszyła i cofnęła gwałtownie o krok.
– Nie – powiedział. – Nie myśl o tym, Audro. Nawet o tym nie myśl. Nie wolno ci się zbliżyć do Derry na mniej niż trzy tysiące mil. Mam wrażenie, że w Derry przez najbliższe kilka tygodni będzie naprawdę nieprzyjemnie. Musisz zostać tutaj i przeprosić w moim imieniu wszystkich zainteresowanych, którzy mogliby chcieć się ze mną zobaczyć. A teraz przyrzeknij mi, że to zrobisz!
– Mam ci przyrzec? – spytała, świdrując go wzrokiem. – Mam ci przyrzec, Bill?
– Audro…
– Naprawdę?