Стивен Кинг

To. Wydanie filmowe


Скачать книгу

na pewno część z nich jeszcze żyje. Paru z nas ciągle jeszcze dycha… cha, cha, cha, cha… wydobądź z nich kolejne nazwiska. Kiedy tego dokonasz, będziesz miał świetny początek do swojej pracy, rzecz jasna, jeżeli jesteś choć w połowie tak cwany, jak ci się wydaje. Jeżeli uda ci się dopaść tych ludzi, dowiesz się o paru rzeczach, o których zwykle się nie mówi. O wydarzeniach, których nie znajdziesz w żadnych kronikach. I kto wie, czy dasz radę jeszcze potem normalnie zasnąć.

      – Derry…

      – Co?

      – Coś jest nie w porządku z tym miastem, prawda?

      – W porządku? – spytał ochrypłym szeptem. – A co to jest „w porządku”? Co oznacza ten zwrot? Czy zdjęcia robione na kliszy Kodaka ukazujące Kenduskeag o zachodzie słońca są „w porządku”? Jeżeli tak, to Derry jest w porządku, bo zdjęcia wychodzą wyśmienicie. Czy jest w porządku, że grupka starych zdewociałych babsztyli chce uratować Governor’s Mansion albo umieścić tablicę pamiątkową przed stacją pomp? Jeżeli tak, to z Derry jest wszystko w porządku. A czy jest w porządku, że przed City Center stoi brzydki plastikowy pomnik Paula Bunyana? Och, gdybym miał ciężarówkę napalmu i moją starą zapalniczkę Zippo, zająłbym się tym kurestwem, zapewniam cię, ale jeżeli czyjś zmysł estetyczny jest na tyle elastyczny, aby znieść widok plastikowych pomników, to znaczy, że z Derry wszystko w porządku. Pytanie brzmi, co to oznacza dla ciebie, Hanlon. Co? A raczej czego w tym wszystkim nie potrafisz się dopatrzyć?

      Mogłem tylko pokręcić głową. Albo on wiedział, albo nie. I albo mi to powie, albo nie.

      – Czy chodzi ci o niezbyt przyjemne opowieści, które możesz dopiero poznać, czy o te, które już znasz? Nieprzyjemne historie istnieją od zawsze. Dzieje miasta to jak zapuszczona stara posesja pełna pokoi i różnych innych zacisznych kryjówek, zarówno na parterze, jak na poddaszu i w piwnicach. Nie mówiąc już o tym, że muszą się w niej znajdować tajemne przejścia. Jeżeli zaczniesz studiować Posiadłość Derry, znajdziesz wszystkie wspomniane miejsca. Tak. Potem możesz tego żałować, ale znajdziesz je i jak już to ci się uda, nie będziesz ich mógł z powrotem ukryć, rozumiesz? Niektóre z pokoi są zamknięte, ale istnieją klucze, którymi można je otworzyć. – Jego oczy błysnęły, kiedy spojrzał na mnie ze starczą przenikliwością. – Możesz dojść do wniosku, że natknąłeś się na najgorszy z sekretów Derry… ale zawsze jest gdzieś ukryty jeszcze jeden.

      – Czy…

      – Myślę, że muszę cię przeprosić i skończyć mój dzisiejszy wykład. Bardzo dokucza mi gardło. Czas, żebym wziął lekarstwo i zdrzemnął się odrobinę. Innymi słowy, masz tu nóż i widelec; do ciebie należy sprawdzić, co zdołasz nimi ukroić.

      Zacząłem od Frickego i Michauda. Poszedłem za radą Carsona i wyrzuciłem ich książki do kosza, ale najpierw je przeczytałem. Były okropne, tak jak sugerował starzec. Przeczytałem historię Buddingera, porobiłem notatki i posługując się nimi, rozpocząłem śledztwo. Było to nieco bardziej zadowalające, choć podążanie tego typu ścieżkami jest wyjątkowo uciążliwe… widzicie, to jak chodzenie po śladach wydeptanych na nieznanym, archaicznym i dzikim gruncie. Ścieżki te to schodzą się, to znów się rozszerzają, a każda pomyłka może zaprowadzić cię w ślepy zaułek lub na niebezpieczne, bagniste trzęsawisko.

      „Jeżeli natraficie na jakiś ślad – powiedział kiedyś wykładowca wydziału bibliotekarstwa klasie, do której chodziłem – podążajcie nim tak szybko, jak tylko możecie, żeby go nie stracić, bo ślady mają to do siebie, że szybko się mnożą”.

      Ślady się mnożą i czasami mnożenie się jest dobrą rzeczą, ale o wiele częściej bywa dokładnie na odwrót. Opierając się na śladach odnalezionych w sztampowej pracy Buddingera Historia starego Derry (Orono, Wyd. Uniw. Maine, 1950), przebrnąłem przez liczący sto lat zbiór złożony z zapomnianych książek, zakurzonych dysertacji z dziedziny historii i folkloru, artykułów z nieistniejących już czasopism i całych stosów ksiąg i raportów miejskich.

      Bardziej interesujące okazały się moje rozmowy z Sandym Ivesem. Jego źródła pokrywały się od czasu do czasu z tymi, z których korzystał Buddinger, ale jedynie to ich łączyło. Ives poświęcił sporą część życia, zbierając przekazy ustne – innymi słowy, opowieści – spisując je niemal słowo w słowo, którą to czynnością Branson Buddinger zwykł gardzić.

      Ives napisał cykl artykułów o Derry w latach 1963—1966. Kiedy zacząłem poszukiwania, większość ludzi starej daty, z którymi rozmawiał, już nie żyła, ale mieli oni wszakże synów, córki, bratanków i kuzynów. Poza tym, rzecz jasna, jedną z najwspanialszych życiowych prawd jest to, że na miejsce starca, który umiera, przychodzi kolejny. I to, że dobra opowieść nigdy nie umiera – jest zawsze przekazywana z pokolenia na pokolenie. Siadywałem na wielu werandach i gankach, wypiłem morze herbaty, piwa Black Label, piwa domowej roboty, piwa korzennego, kranówki i wody źródlanej. Wiele słuchałem, a szpule mojego magnetofonu obracały się nieprzerwanie.

      Zarówno Buddinger, jak i Ives zgadzali się w zupełności pod jednym względem. Derry założyło około trzystu osadników. Byli to Anglicy. Mieli statut i byli ogólnie znani jako Derrie Company. Ich ziemie obejmowały teren, na którym znajduje się dziś Derry, większą część Newport i drobne skrawki okolicznych miast. I w roku 1741 wszyscy członkowie społeczności Derry po prostu zniknęli. Byli tam jeszcze w czerwcu tego roku – w sumie trzysta czterdzieści osób – a w październiku okazało się, że nie ma tam żywej duszy. Mała wioska złożona z drewnianych domów kompletnie opustoszała. Jeden z budynków, stojący mniej więcej w miejscu, gdzie dziś znajduje się skrzyżowanie Witcham i Jackson, był doszczętnie spalony. Michaud w swojej książce twierdzi, że wszyscy musieli zostać wymordowani przez Indian, choć nie ma na to żadnych dowodów, prócz – rzecz jasna – tego jednego spalonego domu. Bardziej prawdopodobne jest raczej to, że czyjś piec po prostu zanadto się nagrzał i dom stanął w płomieniach. Masakra dokonana przez Indian? Wątpliwa sprawa. Brak kości, brak ciał. Powódź? Nie tego roku. Choroba? W okolicznych miastach nic o tym nie wiedziano.

      Oni po prostu zniknęli. Wszyscy. W sumie trzysta czterdzieści osób. Bez śladu. O ile wiem, jedynym zbliżonym wypadkiem w historii Ameryki może być zniknięcie kolonistów z Roanoke Island w Wirginii. Każde dziecko zna tę sprawę, ale kto wie o zaginięciu osadników z Derry? Najwyraźniej nikt. Nawet tutejsi mieszkańcy. Spytałem o to paru uczniów uczęszczających na kurs historii Maine i żaden z nich nie wiedział nic na ten temat. Potem przejrzałem tekst Maine wtedy i teraz. Znajduje się tam około czterdziestu wzmianek na temat Derry, głównie jednak dotyczą one okresu boomu w przemyśle drzewnym.

      Nie ma ani słowa na temat zaginięcia grupy pierwszych osadników… i – jak powinienem to określić? – ta cisza pasuje do ogólnego obrazu całej układanki.

      Większość tego, co się tu dzieje, okrywa swego rodzaju zasłona ciszy… mimo to ludzie nadal mówią. Myślę, że nic nie może powstrzymać ludzi przed mówieniem. Ale musicie przy tym bardzo uważnie słuchać, a to raczej rzadka umiejętność. Szczycę się tym, że przez ostatnie cztery lata udało mi się ją rozwinąć w całkiem zadowalającym stopniu. Trzeba jednak przyznać, że miałem po temu niezłą praktykę. Stary człowiek powiedział mi o tym, jak jego żona usłyszała głosy mówiące do niej z rury odpływowej kuchennego zlewu trzy tygodnie przed śmiercią ich córki – było to na początku zimy na przełomie 1957 i 1958 roku. Dziewczynka, o której mówił, była jedną z pierwszych ofiar fali morderstw, która rozpoczęła się wraz ze śmiercią George’a Denbrough i zakończyła dopiero latem następnego roku.

      – Cała masa zlewających się z sobą, mamroczących głosów – rzekł. Był właścicielem stacji benzynowej przy Kansas Street i rozmawiał