włosach. Był ostatnią znalezioną ofiarą. Nigdy nie doliczono się ośmiorga dzieci i jednej osoby dorosłej.
To była największa tragedia w historii Derry, jeszcze większa niż pożar w Black Spot w 1930 roku, i nigdy nie wyjaśniono jej przyczyn.
Wszystkie cztery kotły grzewcze w fabryce były zamknięte. Nie tylko zamknięte. Wyłączone.
Ale: Liczba zabójstw w Derry przekracza sześciokrotnie liczbę zabójstw, do jakich dochodzi w każdym innym mieście tej wielkości w Nowej Anglii. Tak trudno mi było w to uwierzyć, że udałem się z moimi obliczeniami do jednego z licealnych przemądrzalców, który jeśli nie przebywa w bibliotece, to siedzi zwykle przy klawiaturze swego commodore’a.
Udało mu się pójść jeszcze dalej (skreślić „przemądrzalca” – on miał po prostu wysokie aspiracje), dorzucając kolejny tuzin małych miast do czegoś, co określił mianem bazy danych, i pokazał mi komputerowy wydruk liniowy, w którym Derry wysuwało się na pierwsze miejsce jak bolący palec.
– Ludzie muszą tu mieć naprawdę podłe charaktery i brutalną naturę, panie Hanlon – powiedział.
Nie skomentowałem jego słów. Gdybym to zrobił, to kto wie, może powiedziałbym mu, że istotnie tak jest i że coś, co mieszka w Derry, ma rzeczywiście paskudny charakter i brutalną naturę. Tu, w Derry, co roku znika bez śladu przeciętnie czterdzieścioro, sześćdziesięcioro dzieci. Większość to nastolatki. Uważa się ich za uciekinierów z domu. Przypuszczam, że pewien procent spośród nich faktycznie można zaliczyć do tej kategorii.
A podczas tego, co Albert Carson bez wątpienia nazwałby czasem cyklu, ta liczba zwielokrotniała się niepomiernie. Na przykład w 1930 roku, kiedy spalono Black Spot, w Derry zanotowano ponad sto siedemdziesiąt zaginięć dzieci, a musicie pamiętać, że mowa tu tylko o zaginięciach, które zostały zgłoszone na policji i wprowadzone do rejestrów.
– Nic w tym dziwnego – powiedział mi obecny szef policji, kiedy pokazałem mu statystyki. – To był czas kryzysu, większości dzieciaków zapewne znudziło się jedzenie kartoflanki albo przymieranie głodem w domach i zdecydowali się zdać na uśmiech losu i poszukać czegoś lepszego.
– W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku w Derry zanotowano zaginięcia stu dwudziestu siedmiorga dzieci w wieku od trzech do dziewiętnastu lat. Czy wtedy też był kryzys? – spytałem szefa Rademachera.
– Nie – odparł. – Ale ludzie lubią podróżować, Hanlon. Zwłaszcza dzieciaki. Zawsze gdzieś je nosi. Wystarczy, że poprztykają się ze starymi, bo za późno wrócili do domu po randce. Trzask-prask i już ich nie ma.
Pokazałem szefowi policji Rademacherowi zdjęcie Chada Lowe’a, które pojawiło się w „Derry News” w kwietniu 1958.
– Czy uważa pan, szefie, że ten dzieciak uciekł z domu po sprzeczce z rodzicami, kiedy zbyt późno wrócił? Kiedy zniknął, miał zaledwie trzy i pół roku!
Rademacher zmierzył mnie ponurym spojrzeniem i powiedział mi, że owszem, bardzo miło mu się ze mną rozmawia, ale ma mnóstwo pracy. I wyszedł.
Nawiedzony, nawiedzenie, nawiedzać.
„Często odwiedzany przez duchy lub istoty z zaświatów” – tak jak rury pod zlewem; „pojawiać się często lub powracać” – co dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lub dwadzieścia siedem lat; „miejsce żerowania zwierzyny” – za przykład może służyć śmierć George’a Denbrough, Adriana Mellona, Betty Ripsom, dziewczynki Albrechtów i chłopca Johnsonów.
Miejsce żerowania zwierzyny. Tak. To jest moje nawiedzenie. Jeżeli stanie się coś jeszcze – cokolwiek – zadzwonię do nich. Będę musiał. A tymczasem będę snuł przypuszczenia, zbierał odłamki swego rozbitego „ja” i wspominał. Te moje cholerne wspomnienia.
No i jeszcze jedno – mam przecież swój notatnik, nieprawdaż? To moja ściana płaczu. Siedzę tu, a dłoń trzęsie mi się tak bardzo, że prawie nie mogę pisać, siedzę w opuszczonej bibliotece długo po jej zamknięciu, nasłuchując słabych odgłosów dochodzących z różnych stron, obserwując cienie rzucane przez kuliste żółte lampy, aby mieć pewność, że te cienie się nie poruszają… i nie zmieniają.
Siedzę tuż obok telefonu. Kładę rękę na aparacie… dłoń obsuwa się… dotyka otworów w tarczy, dzięki którym mógłbym połączyć się z nimi wszystkimi – z moimi starymi przyjaciółmi.
Wspólnie w tym ugrzęźliśmy. Wspólnie pogrążyliśmy się w czerni. Czy uda nam się z niej wyjść, jeśli zabrniemy w nią powtórnie? Nie sądzę.
Boże, spraw, proszę, abym nie musiał do nich dzwonić.
CZĘŚĆ II
CZERWIEC 1958
Moja powierzchnia to ja sam, pod nią zaś pogrzebana jest moja młodość Korzenie? Każdy z nas je ma
Czasami zastanawiam się, co mam zrobić Nie ma lekarstwa na letniego bluesa
ROZDZIAŁ 4
Upadek Bena Hanscoma
Około dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć jedna ze stewardes obsługująca pierwszą klasę w samolocie United Airlines lot 41 z Omaha do Chicago doznaje strasznego szoku. Przez parę chwil wydaje jej się, że człowiek siedzący w 1-A wyzionął ducha. Kiedy wszedł na pokład w Omaha, pomyślała: O rany, zapowiadają się kłopoty. Jest zalany w pestkę. Woń alkoholu wokół jego głowy przypominała jej chmurę kurzu, która zawsze otacza tego małego brudnego chłopca z komiksu Fistaszki, zwanego Pig-Pen. Była zdenerwowana pierwszą obsługą, czyli podawaniem pasażerom alkoholu, gdyż spodziewała się, że poprosi o drinka – zapewne nawet podwójnego. Potem będzie musiała zdecydować, czy ma go obsłużyć, czy nie. Jakby tego było mało, przez całą dzisiejszą podróż lecieli pośród burz i stewardesa jest pewna, że facet ubrany w dżinsy i kraciastą koszulę lada chwila puści pawia.
Jednakże kiedy przyszła pora pierwszej obsługi, wysoki mężczyzna nie zamówił niczego więcej prócz wody sodowej i zrobił to naprawdę uprzejmie. Jego lampka nie zapaliła się więcej i stewardesa już niebawem kompletnie o nim zapomni, bo w samolocie jest dziś sporo ludzi. To jeden z tych lotów, o których zwykle chce się jak najszybciej zapomnieć; jeżeli masz wolną chwilę, wciąż zadajesz sobie pytania, czy go przetrwasz.
Samolot wykonuje slalom pomiędzy błyskawicami niczym dobry narciarz zjeżdżający ze stoku. Pogoda jest fatalna. Pasażerowie krzyczą i opowiadają nerwowo dowcipy na temat błyskawic, które raz po raz wytryskują spomiędzy kłębów chmur otaczających maszynę. „Mamo, czy Bóg robi zdjęcia aniołkom?”, pyta mały chłopiec, a jego matka, zielona na twarzy, wybucha urywanym śmiechem. Pierwsza obsługa okazuje się jedyną obsługą na pokładzie maszyny. Wszyscy pasażerowie od dwudziestej minuty lotu, kiedy pojawił się napis, mają zapięte pasy. W tym samym czasie stewardesy czekają w przejściach i odpowiadają na błyski światełek wezwaniowych, które pojawiają się seriami niczym wystrzały petard.
– Ralph jest dziś zajęty – mówi główna stewardesa, przechodząc wzdłuż przejścia. Główna stewardesa wraca do turysty ze świeżym zapasem torebek na wymiociny. To pół żargon, pół żart. Ralph jest zawsze zajęty, kiedy samolotem zaczyna rzucać.