tym okropnym spojrzeniem, czując, jak serce podchodzi jej do gardła, i zaczyna się zastanawiać, co ma zrobić, jak dalej postępować. Dziękuje Bogu, że na sąsiednim fotelu nie ma pasażera, który mógłby zacząć krzyczeć i wszcząć panikę. Decyduje się powiadomić o wypadku główną stewardesę i męską załogę z przodu. Może przykryją go kocem i zamkną mu oczy. Pilot nie wyłączy napisu nakazującego zapięcie pasów, nawet jeżeli pogoda się poprawi, i żaden z pasażerów nie będzie mógł wstać z fotela, a kiedy już wylądują i zaczną opuszczać samolot, pomyślą, że facet po prostu usnął…
Te myśli przelatują jej przez głowę z prędkością błyskawicy i odwraca się raz jeszcze, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia. Jej oczy napotykają spojrzenie martwych, niewidzących oczu… a potem trup podnosi szklaneczkę z wodą sodową i upija z niej łyk.
W tej samej chwili samolot znów zaczyna się chybotać i zduszony okrzyk zdziwienia stewardesy ginie pośród innych, bardziej przejmujących oznak trwogi. Oczy mężczyzny przesuwają się – nie za bardzo, ale na tyle, by przekonać ją, że żyje i ją widzi. Kiedy wszedł na pokład, uznałam, że jest dobrze po pięćdziesiątce, ale on przecież nie jest taki stary, nawet pomimo siwizny we włosach, myśli stewardesa. Podchodzi do niego, choć słyszy za sobą brzęczenie włączanych przycisków (Ralph rzeczywiście jest dziś bardzo zajęty – po ich idealnym lądowaniu na O’Hare, za trzydzieści minut od tej chwili stewardesy wyrzucą ponad siedemdziesiąt zużytych torebek na wymiociny).
– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – pyta z uśmiechem. Uśmiech jest fałszywy, nierealny.
– W jak najlepszym porządku – odpowiada wymizerowany mężczyzna.
Dziewczyna patrzy na plakietkę z tyłu siedzenia pierwszej klasy i odczytuje jego nazwisko: „Hanscom”.
– Świetnie. Ale trochę dziś telepie, prawda? Ma pani masę roboty. Niech się pani mną nie przejmuje. Ja… – Uśmiecha się do niej upiornym uśmiechem, który sprawia, że przychodzi jej na myśl strach na wróble łopoczący nad nagimi listopadowymi polami. – Czuję się po prostu wyśmienicie.
– Wyglądał pan… (jak trup)… niezbyt dobrze.
– Myślałem o dawnych czasach – mówi. – Dopiero dziś zdałem sobie sprawę, że było coś takiego jak „dawne czasy”, a przynajmniej odniosłem takie wrażenie.
Brzęczenie kolejnych włączanych przycisków.
– Przepraszam, można prosić stewardesę?! – krzyczy ktoś nerwowym tonem.
– Cóż, skoro pan twierdzi, że wszystko w porządku…
– Myślałem o tamie, którą zbudowałem z paroma moimi przyjaciółmi – mówi Ben Hanscom. – To chyba byli pierwsi przyjaciele, jakich miałem. Zbudowali tamę, kiedy ja…
Przerywa, patrzy na nią ze zdziwieniem, a potem wybucha śmiechem. To szczery śmiech, przypominający beztroski śmiech małego chłopca, i brzmi bardzo dziwnie we wnętrzu kołyszącego się i trzęsącego niemiłosiernie samolotu.
– …na nich spadłem. Prawie dosłownie. Nieźle nabroiliśmy z tą tamą. Pamiętam to dobrze.
– Stewardesa!
– Przepraszam pana, muszę wrócić do moich obowiązków.
– Oczywiście.
Odchodzi pospiesznie, ciesząc się, że nie widzi już tego spojrzenia – tych błyszczących, zabójczych, niemal hipnotyzujących oczu.
Ben Hanscom odwraca głowę do okna i wygląda na zewnątrz. Dziewięć mil od prawego skrzydła z czarnej jak atrament chmury wytryska błyskawica. W blasku piorunów chmury wyglądają niczym olbrzymie przezroczyste mózgi wypełnione złymi myślami.
Sięga ręką do kieszeni kamizelki, ale nie ma w nich już srebrnych dolarówek. Dał je Ricky’emu Lee. Nagle żałuje, że nie zostawił sobie choć jednej. Mogłaby mu się przydać. Oczywiście, możesz wpaść do banku (chyba że bujasz w obłokach na wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy stóp) i dostać całą garść srebrnych dolarówek, ale te miedziane monety otoczone srebrną powłoką, które rząd wciska ci ostatnio jako prawdziwy pieniądz, na nic ci się nie przydadzą. Nie pomogą ci. Nie ma mowy. Na wilkołaki, wampiry i wszelkie istoty mroku potrzebowałeś srebra. Szczerego srebra. Potrzebowałeś srebra, aby powstrzymać potwora. Potrzebowałeś…
Zamknął oczy. Wokół niego raz po raz słychać było brzęczyki przycisków. Samolot trząsł się, kiwał i chybotał, a wokoło rozlegały się brzęczyki. Brzęczyki? Nie… dzwonki. To były dzwonki – dźwięk dzwonka, najważniejszego ze wszystkich, tego, który oznajmiał zakończenie roku szkolnego, tego, na który czekałeś już po pierwszym tygodniu szkoły. Dzwonek, który ponownie sygnalizował wolność, który stanowił apoteozę wszystkich dzwonków.
Ben Hanscom siedzi w fotelu pierwszej klasy samolotu kluczącego pośród bijących wokoło piorunów, lecącego na wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy stóp, z twarzą zwróconą do okna, i czuje, jak mur czasu zaczyna gwałtownie chudnąć. Mój Boże, myśli, zjada mnie własna przeszłość.
Błyskawica oświetla jego oblicze – i choć on nie zdaje sobie z tego sprawy, nastaje nowy dzień. 28 maja 1985 roku staje się, ponad mrocznym i burzliwym tej nocy Illinois, 29 maja.
Farmerzy w dole śpią snem sprawiedliwych, śniąc swoje prywatne sny, a kto wie, co może teraz poruszać się w ich oborach, piwnicach domów i pośród pól, ponad którymi przy wtórze szeptu gromów przemykają błyskawice. Nikt nie wie – ludzie ci mają jedynie świadomość tego, że w ich domach nie ma światła i że na zewnątrz szaleje okropna burza.
A kiedy samolot lecący na wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy stóp wydostaje się poza zasięg burzy i kołysanie ustaje, dzwonki rozlegają się ponownie. To dzwonki. Ben Hanscom usypia, mając w uszach ich dźwięk. Dźwięk dzwonków. A kiedy zapada w sen, mur pomiędzy przeszłością a teraźniejszością zanika kompletnie, a on spada, cofając się poprzez całe lata, jak człowiek osuwający się w głąb mrocznej studni albo Wellsowski podróżnik w czasie, który z ułamanym żelaznym kręgiem w dłoni runął w czeluść tunelu Morloków, gdzie w samym sercu ciemności rozlega się nieustannie głuche dudnienie maszyn. Rok 1981,1977,1969 i nagle znajduje się tutaj – w czerwcu 1958. Wszystko otacza jasne słoneczne światło, jest lato i źrenice za zamkniętymi powiekami Bena Hanscoma odpowiadają na polecenie płynące z jego śniącego mózgu, który nie widzi ciemności rozciągającej się nad zachodnią częścią Illinois, tylko jasne słoneczne światło pewnego czerwcowego dnia w Derry, w stanie Maine – dwadzieścia siedem lat temu.
Dzwonki.
Dzwonek.
Szkoła…
Koniec…
…szkoły!
Dźwięk dzwonka rozlega się i przemyka pośród korytarzy szkoły, wielkiego ceglanego budynku stojącego przy Jackson Street, a na ten odgłos dzieci z piątej klasy – wśród nich również Ben Hanscom – wznoszą radosne okrzyki. Pani Douglas, zwykle bardzo sroga nauczycielka, nawet nie próbuje ich uciszać. Być może zdaje sobie sprawę, że byłoby to niemożliwe.
– Dzieci! – zawołała, kiedy ucichło echo radosnego krzyku. – Czy mogę jeszcze na chwilę poprosić was o uwagę?
Teraz w klasie do wesołych pomruków dołączyło kilka znudzonych jęków. Pani Douglas trzymała w dłoni ich cenzurki.
– Mam nadzieję, że zdałam! – rzuciła śpiewnie Sally Mueller do Beverly Marsh siedzącej w sąsiednim rzędzie.
Sally była mądra, ładna i żywa. Bev też była ładna, ale mimo że to ostatni dzień szkoły,