Стивен Кинг

To. Wydanie filmowe


Скачать книгу

obudził się w nocy i zachciało mi się pić. Leżę po ciemku, popijam wodę i zastanawiam się, ile tamci pamiętają – dużo czy mało. Wydaje mi się, że nie pamiętają nic, bo tylko ja jeden słyszę głos Żółwia, tylko ja jeden pamiętam, bo tylko ja pozostałem w Derry. A ponieważ tamci rozjechali się we wszystkie strony, nie mogą wiedzieć, że ich życie przebiega według takiego samego schematu.

      Sprowadzenie ich z powrotem… ukazanie im tego schematu – tak, to mogłoby zabić kilkoro z nich. A może nawet wszystkich. Myślę o tym bez przerwy. O tym i o nich, próbując przypomnieć ich sobie takich, jacy byli i jacy mogą być teraz, zastanawiając się, kto z nich może być najsłabszy i najbardziej bezbronny. Richie Tozier „Niewyparzona Gęba”, myślę czasami – to na niego zawzięli się najbardziej Criss, Huggins i Bowers, mimo że to Ben był najgrubszy. Richie najbardziej bał się Bowersa, wszyscy baliśmy się go najbardziej, ale dwaj pozostali również potrafili nas wystraszyć. Czy gdybym do niego zadzwonił, przyjąłby to jako swego rodzaju Powrót Wielkich Mięśniaków (dwóch z grobu, a trzeciego ze szpitala dla wariatów w Juniper Hill, gdzie przebywa do dziś)?

      Czasami mam wrażenie, że to Eddie był najsłabszy. Eddie ze swym dominującym wpływem matki i potwornymi atakami astmy. Beverly? Zawsze udawała twardą, ale bała się tak samo jak my wszyscy. Bill Jąkała, stojący twarzą w twarz z koszmarem, który nie miał zniknąć nawet po tym, jak nakładał pokrywę na maszynę do pisania? Stan Uris?

      Nad głowami ich wszystkich wisi ostrze gilotyny, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że oni nie zdają sobie z tego sprawy. To moje dłonie obejmują dźwignię. Mogę opuścić ostrze, otwierając swój notes z telefonami i dzwoniąc do każdego z nich po kolei. Może nie będę musiał tego robić. Wmawiam sobie, choć bez większej nadziei, że się pomyliłem i wziąłem tchórzliwy krzyk mego bojaźliwego umysłu za głębszy, bardziej prawdziwy głos Żółwia. Jakkolwiek było, co ja właściwie wiem? Mellon w lipcu. Martwe dziecko znalezione przy Neibolt Street w sierpniu i jeszcze jedno, w Memorial Park, na początku grudnia, tuż przed pierwszym śniegiem. Może to był włóczęga, jak pisano w gazetach. Albo szaleniec, który już dawno opuścił Derry lub ogarnięty żalem i nienawiścią do samego siebie popełnił samobójstwo, jak to – wedle niektórych książek – mógł zrobić prawdziwy Kuba Rozpruwacz.

      Może.

      Ale dziewczynkę Albrechtów znaleziono po drugiej stronie ulicy dokładnie naprzeciwko tego cholernego starego domu przy Neibolt Street… i zabito ją dokładnie tego samego dnia co dwadzieścia siedem lat temu George’a Denbrough. A potem znaleziono chłopca Johnsonów w Memorial Park, miał jedną nogą oderwaną poniżej kolana. W Memorial Park znajduje się stacja pomp, a chłopaka znaleziono nieopodal jej zabudowań. Stacja pomp stoi o rzut kamieniem od Barrens; a właśnie tam Stan Uris zobaczył tych chłopców. Tych martwych chłopców.

      Pomimo to nie jestem pewien. Może mam rację. A może nie. A jeśli to tylko zbieg okoliczności? Albo coś pomiędzy – jakieś szkodliwe echo. Czy to możliwe? Odnoszę wrażenie, że tak. Tu w Derry wszystko jest możliwe.

      Wydaje mi się, że to, co było tutaj wcześniej, nadal tu jest – ta rzecz, która była tu w 1957 i 1958, to coś, co było tu w 1929 i 1930, kiedy Legion Białej Przyzwoitości z Maine spalił Black Spot; to coś, co było tu w 1904, 1905 i na początku 1906, przynajmniej do dnia, kiedy eksplodowały Zakłady Kitchenera; ta rzecz, która była tu w 1876 i 1877, ta istota, która pojawia się mniej więcej co dwadzieścia siedem lat.

      Czasami pojawia się nieco wcześniej, niekiedy zaś z pewnym opóźnieniem, ale To zawsze powraca. Kiedy grzebie się w przeszłości, w miarę upływu czasu coraz trudniej jest znaleźć jakiekolwiek wzmianki na ten temat, bo luki w zapiskach stają się coraz większe, a i samych zapisków też jest o wiele mniej. Ponieważ jednak wiedziałem, gdzie należy szukać i kiedy, w znacznym stopniu udało mi się rozwikłać ten skomplikowany problem.

      Bo, widzicie, To zawsze powraca. To.

      I dlatego myślę – tak, myślę, że będę musiał do nich zadzwonić. Wydaje mi się, że to mamy być my. Jakimś cudem, z jakiegoś powodu zostaliśmy wybrani, aby powstrzymać To raz na zawsze. Ślepy los? Ślepy traf? A może to znowu ten przeklęty Żółw? Czy tak jak mówić, To potrafi również rozkazywać? Nie wiem. I wątpię, czy To się w ogóle liczy. Tyle lat temu Bill powiedział: „Żółw nie może nam pomóc” i jeśli wtedy to była prawda, na pewno teraz też nic się nie zmieniło.

      Myślę o nas, stojących w wodzie, trzymających się za ręce, składających obietnicę, że powrócimy, jeżeli To zacznie się ponownie – stojących tam niczym druidzi ciasnym kręgiem – i o naszych dłoniach ociekających krwią wiążącą nas jeszcze jedną obietnicą. Ten rytuał jest zapewne tak stary jak sama ludzkość, to jak spuszczanie życiodajnych soków z drzewa wszystkich mocy, rosnącego na granicy pomiędzy krainą tego, co znamy, a tego, czego się tylko domyślamy.

      Bo podobieństwa…

      Chyba zmieniam się tu w Billa Denbrough, jąkam się, powtarzając raz po raz to samo, odwołując się do kilku faktów i paru nieco mniej przyjemnych supozycji, które z każdym kolejnym zdaniem pogłębiają dręczącą mnie obsesję. To niedobrze. To bezcelowe. A może nawet się okazać niebezpieczne. Ale tak trudno jest czekać na konkretne dowody.

      Ten notatnik to moja próba przezwyciężenia obsesji poprzez poszerzenie zakresu mojej uwagi, cokolwiek by mówić, ta opowieść to coś więcej niż tylko historia sześciu chłopców i jednej dziewczynki – grupki nieszczęśliwców pozbawionych akceptacji ze strony otoczenia, którzy pewnego gorącego lata, kiedy jeszcze Eisenhower był prezydentem, znaleźli się w samym sercu upiornego koszmaru.

      Jest to próba nieznacznego wycofania kamery, aby można było dostrzec jej okiem całe miasto, miejsce, w którym prawie trzydzieści pięć tysięcy ludzi pracuje, je, śpi, kocha się, jeździ samochodami, przechadza się, chodzi do szkoły, a niektórzy z nich są niekiedy zamykani w więzieniu lub znikają w mrokach nocy.

      Aby wiedzieć, czym jest to miejsce, należy, moim zdaniem, dowiedzieć się, czym ono było. I gdybym musiał konkretnie określić, kiedy ponownie zaczął się dla mnie ten koszmar, powiedziałbym, że to było wczesną wiosną 1980 roku, gdy poszedłem na spotkanie z Albertem Carsonem (który umarł zeszłego lata, dożywając sędziwego wieku dziewięćdziesięciu jeden lat). Był głównym bibliotekarzem w tym mieście od 1914 do 1960 roku, co jest dość niezwykłą sprawą (ale on był naprawdę niezwykłym człowiekiem), i miałem wrażenie, że jeżeli ktokolwiek mógł naprawdę dobrze znać historię tego miasta i podpowiedzieć mi, od czego mógłbym zacząć, to na pewno tym kimś był Albert Carson.

      Zapytałem go o to, siedząc na werandzie, a on udzielił mi odpowiedzi. Mówił wolno i ochryple, co było wynikiem postępującego raka gardła, choroby, która ostatecznie go zabrała.

      – Te historie nie są warte funta kłaków. Dobrze o tym wiesz.

      – To od czego powinienem zacząć?

      – Co zacząć, na miły Bóg?

      – Zgłębianie historii tego miejsca. Historii Derry.

      – A tak. Zacznij od Frickego i Michauda. Tak będzie najlepiej.

      – A potem, jak to już przeczytam…

      – Przeczytać ich? Chryste, nie! Wyrzuć ich do kosza! To twoje pierwsze zadanie. Potem przeczytaj Buddingera. Branson Buddinger to był sentymentalny badacz, rozlazły i głupi, przynajmniej tak by wynikało z tego, co o nim słyszałem, ale kiedy przybył do Derry, miał serce na właściwym miejscu. Wiele faktów przeinaczył, ale zrobił to z serca, Hanlon.

      Zaśmiałem się pod nosem i Carson również wykrzywił spękane usta w przejawie dobrego humoru, który mógł być co nieco przerażający.