Стивен Кинг

To. Wydanie filmowe


Скачать книгу

ja muszę. Ja muszę.

      – Jezu!

      – Muszę wyjechać z Nowej Anglii. – Boi się powiedzieć więcej, zupełnie jakby miała mu się wyrwać wyjątkowo wulgarne przekleństwo, ale jest jej to winny. – Muszę opuścić Maine.

      – Dlaczego, na miły Bóg?

      – Nie wiem, po prostu muszę.

      – Czy mówisz mi to serio, czy jako pisarz, Billy?

      – Serio.

      Prowadząc tę rozmowę, leżą razem w łóżku. Jej piersi są małe jak brzoskwinie, słodkie małe brzoskwinie. Bill kocha Susan, ale nie tak, jak oboje by tego chcieli. Nie w sposób, który można by określić mianem prawdziwej miłości. Susan siada z prześcieradłem na podołku i zapala papierosa. Płacze, ale on wątpi, czy ona wie, że on zdaje sobie z tego sprawę. To tylko lśnienie w jej oczach. Jako że nietaktem byłoby o tym wspominać, nie robi tego. Może i nie darzy jej w głębi serca prawdziwą miłością, ale na pewno bardzo mu na niej zależy. Naprawdę. Bardzo.

      – No to jedź – mówi wtedy oschłym, rzeczowym tonem, odwracając się w jego stronę. – Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz gotów i jeśli zostanie ci choć trochę sił. Przyjadę i pozbieram twoje kawałki, o ile coś z ciebie zostanie.

      Filmowa wersja Black Rapids nosi tytuł Jama Czarnego Demona, a jedną z głównych ról gra Audra Phillips. Tytuł jest okropny, ale film, ogólnie rzecz biorąc, całkiem niezły.

      I jedyne, co Bill traci w Hollywood, to swoje serce.

      – Bill – powiedziała ponownie Audra, wyrywając go ze wspomnień. Zobaczył, że wyłączyła telewizor. Spojrzał w okno i dostrzegł mgłę kłębiącą się za szybą.

      – Wyjaśnię ci tyle, ile będę mógł. Zasługujesz na to. Ale wpierw chciałbym, abyś zrobiła dla mnie dwie rzeczy.

      – W porządku.

      – Nalej sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i powiedz mi, co o mnie wiesz. Albo co ci się wydaje, że wiesz.

      Spojrzała na niego ze zdumieniem i podeszła do szafki.

      – Wiem, że pochodzisz z Maine – odparła, nalewając sobie herbaty. Nie była Angielką, ale w jej głosie pojawił się cień brytyjskiego akcentu; nabrała go dla roli w Pokoju na poddaszu, filmu, który przyjechali tu nakręcić. To był pierwszy oryginalny scenariusz Billa. Zaproponowano mu również, aby wyreżyserował ten obraz. Na szczęście odmówił, bo jego wyjazd mógłby spieprzyć całe przedsięwzięcie. Wiedział, co oni wszyscy by powiedzieli, to znaczy cała załoga. Billy Denbrough pokazuje w końcu swoje prawdziwe oblicze. Jeszcze jeden pierdolony pisarzyna, bardziej obłąkany niż Szalony Kapelusznik.

      Jeden Billy wiedział, jak czuł się w tej chwili obłąkany.

      – Wiem, że miałeś brata, że bardzo go kochałeś i że on umarł – ciągnęła Audra. – Wiem, że dorastałeś w mieście Derry, jakieś dwa lata po śmierci brata przeprowadziłeś się do Bangor, a kiedy skończyłeś czternaście lat, wyjechałeś do Portlandu. Wiem, że twój tata zmarł na raka płuc, kiedy miałeś siedemnaście lat. I napisałeś swój pierwszy bestseller jeszcze w college’u. Wiem, że ucząc się, dorabiałeś w fabryce tekstylnej. Zyski za twoją pierwszą książkę musiały nieźle podreperować twój budżet. Przypuszczam, że ta zmiana musiała ci się wydawać bardzo dziwna… w sumie niezłe widoki na przyszłość. – Powróciła na jego stronę pokoju i wtedy dostrzegł w jej twarzy wyraz świadomości ukrytych przestrzeni znajdujących się pomiędzy nimi. – Wiem, że rok później napisałeś Black Rapids i wyjechałeś do Hollywood. A na tydzień przed zdjęciami do filmu spotkałeś pewną zmieszaną kobietę, niejaką Audrę Phillips, która wiedziała co nieco na temat tego, co musiałeś przejść, tej szalonej dekompresji, bo jeszcze pięć lat temu nazywała się ona Audrey Philpott. I ta kobieta tonęła…

      – Audra, nie…

      Nie odrywała wzroku od jego oczu.

      – Och, czemu nie. Dwa lata przed spotkaniem ciebie odkryłam prochy, a rok potem kokainę i to było jeszcze lepsze. Prochy rano, koka po południu, wino wieczorem, a valium na dobranoc. Witaminki Audry. Zbyt wiele ważnych wywiadów, zbyt wiele dobrych ról. To śmieszne, ale przypominałam jedną z postaci powieści Jacqueline Susann. Wiesz, co teraz o tym myślę, Bill?

      – Nie.

      Sączyła swoją herbatę, ani na chwilę nie spuszczając z niego wzroku, i uśmiechnęła się.

      – Czułam się tak, jakbym biegła przejściem na LA International. Chwytasz?

      – Niezupełnie.

      – To ruchomy chodnik, jak ruchome schody. Ma jakieś ćwierć mili długości.

      – To akurat wiem – odparł – ale nie rozumiem, co chcesz…

      – Po prostu stajesz na nim i on dowozi cię do stanowiska, w którym odbierasz bagaże. Ale wcale nie musisz stać na tym pasie. Możesz po nim iść. Albo biec. I może ci się wydawać, że idziesz normalnym krokiem albo że biegniesz niespecjalnie szybko. Zapominasz, że tak naprawdę twoja prędkość jest zwielokrotniona przez prędkość przesuwającego się pasa. To dlatego na samym końcu znajdują się napisy: ZWOLNIJ. ZBLIŻASZ SIĘ DO STANOWISKA BAGAŻOWEGO.

      Kiedy cię spotkałam, poczułam się, jakbym zeszła z tego pasa na nieruchomą platformę. Taka właśnie byłam. Moje ciało znajdowało się dziewięć mil przed moimi stopami. W tej sytuacji nie sposób zachować równowagi. Prędzej czy później upadniesz na twarz. Tyle że ja nie upadłam. Bo ty mnie złapałeś.

      Odstawiła filiżankę z herbatą i patrząc na niego, zapaliła papierosa. Widział, jak drżały przy tym jej ręce. Maleńki płomyczek zapalniczki przesunął się wpierw na prawo, a potem na lewo, nim w końcu znalazł koniuszek papierosa. Zaciągnęła się głęboko, a następnie wypuściła potężny kłąb dymu.

      – Co o tobie wiem? Zawsze wyglądałeś mi na faceta opanowanego i twardego. To pewne. Sprawiałeś wrażenie, jakby nie bawiło cię picie czy chodzenie na kolejne spotkania i przyjęcia. Tak jakbyś wiedział, że jeżeli kiedykolwiek zechcesz to zmienić, one będą na ciebie czekać. Mówiłeś wolno. Po części wynikało to zapewne z typowego dla mieszkańców Maine zwyczaju cedzenia słów, tak mi się przynajmniej wydaje, ale w głównej mierze to po prostu stanowiło twoją cechę charakterystyczną. Musiałam zwolnić, aby móc cię wysłuchać. Spojrzałam na ciebie, Bill, i zobaczyłam kogoś, kto nigdy nie biegł po ruchomym chodniku, bo dobrze wiedział, że tak czy inaczej dotrze na miejsce. Miałeś w sobie konieczny spokój i opanowanie. Coś takiego jak niepokój czy uczucie histerii były ci kompletnie obce. Nie wypożyczałeś lśniącego rolls-royce’a, żeby po doczepieniu doń własnych kapiących od próżności tablic przejeżdżać nim w sobotnie popołudnia wzdłuż Rodeo Drive. Nie miałeś agentki prasowej, która umieszczała artykuły na twój temat w „Variety” i „The Hollywood Reporter”. Nigdy nie brałeś udziału w programie Carsona.

      – Pisarzy tam się nie zaprasza, chyba że znają jakieś sztuczki z kartami albo potrafią wyginać łyżeczki – odparł, uśmiechając się. – To jak ogólnonarodowe prawo. – Myślał, że ona się uśmiechnie, ale nie zrobiła tego.

      – Wiem, że byłeś przy mnie, gdy cię potrzebowałam. Kiedy spadłam z tego ruchomego pasa, jak O.J. Simpson w starej reklamie Hertza. Może uratowałeś mnie przed łyknięciem niewłaściwej pigułki po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu. A może to wszystko jest tylko moim wymysłem i zanadto udramatyzowałam całą tę sytuację. Ale nie… nie sądzę. Wydaje mi się, że nie. Przynajmniej wewnętrznie tak właśnie czuję.

      Zgasiła