colę z puszki wyjętą z automatu stojącego przed drzwiami swego biura – facet liczący sobie siedemdziesiąt dwa, trzy lata, w wyblakłym, roboczym kombinezonie, z rzekami zmarszczek spływającymi z kącików oczu i ust.
– Teraz pewno myślisz pan, że mi odbiło, ale ja powiem jeszcze coś, jeżeli wyłączysz pan ten furkoczący magnetofon.
Wyłączyłem i uśmiechnąłem się do niego.
– Zważywszy na to, co usłyszałem przez ostatnie kilka lat, musiałby się pan nieźle natrudzić, aby mnie o tym przekonać – odparłem.
On również się uśmiechnął, ale w jego uśmiechu nie było radości.
– Któregoś wieczoru zmywałem jak zwykle talerze. To było jesienią pięćdziesiątego dziewiątego, kiedy już wszystko wróciło do normy. Moja żona spała na górze. Betty była jedynym dzieckiem, jakim Bóg raczył nas obdarzyć, i od czasu, kiedy została zamordowana, żona spała o wiele dłużej niż normalnie. W każdym razie wyjąłem korek i woda zaczęła spływać do rury ściekowej zlewu. Zna pan dźwięk, jaki robi woda z płynem do mycia naczyń, kiedy spływa do rur? To taki odgłos ssania. To był ten dźwięk, ale ja o tym wtedy nie myślałem, bo chciałem pójść jeszcze do szopy, żeby narąbać trochę drewna na opał, i nagle, kiedy ten dźwięk zaczął cichnąć, odniosłem wrażenie, jakbym tam, na dole, usłyszał moją Betty. Śmiała się. Śmiech dochodził z tych pieprzonych rur. Tyle że kiedy się człowiek przysłuchał uważniej, ten śmiech bardziej kojarzył się z krzykiem. Albo raczej mieszanką jednego i drugiego. Ona się śmiała i krzyczała gdzieś tam, na dole, w rurach. To był pierwszy i jedyny raz, kiedy usłyszałem coś takiego. Może to tylko mi się zdawało. Ale… nie. Raczej nie.
Spojrzał na mnie, a ja na niego. Światło padające przez brudne szyby okienne na jego twarz postarzało go, sprawiało, że wyglądał jak Matuzalem. Pamiętam, że zrobiło mi się wtedy zimno. Bardzo zimno.
– Uważasz pan, że zmyślam? – zwrócił się do mnie starzec, który w 1957 roku mógł mieć jakieś czterdzieści pięć lat, którego Bóg obdarzył jedną jedyną córką, Betty. Betty została znaleziona przy końcu Jackson Street, tuż po świętach tego roku, zamarznięta; jej szczątki, rozdarte na strzępy, walały się po całym chodniku.
– Nie. Nie sądzę, aby pan zmyślał, panie Ripsom.
– Wiem, że mówi pan prawdę – odparł z wyraźnym zdumieniem. – Widzę to w pana oczach.
Wydaje mi się, że chciał mi powiedzieć coś więcej, ale w tej samej chwili z tyłu za nami rozległ się dźwięk dzwonka, a na podjazd przy dystrybutorach wtoczył się wolno samochód. Kiedy zadzwonił brzęczyk, obaj poderwaliśmy się gwałtownie, a ja wydałem z siebie cichy, zduszony krzyk. Ripsom wstał i pokuśtykał w stronę samochodu, wycierając ręce w zwiniętą w kulkę szmatę. Kiedy wrócił, spojrzał na mnie, jakbym był raczej niemile widzianym przybyszem, nieproszonym gościem, który zjawił się tu niejako „z ulicy”.
Pożegnałem się i odszedłem.
Buddinger i Ives zgodzili się jeszcze pod jednym względem. Tu, w Derry, wiele rzeczy jest nie w porządku; w Derry nic nigdy nie było w porządku.
Po raz ostatni widziałem się z Albertem Carsonem miesiąc przed jego śmiercią. Jego stan znacznie się pogorszył, jedyne, co mógł wydobyć ze swego gardła, to syczący cichy szept.
– Nadal myślisz o napisaniu historii Derry, Hanlon?
– Mam to na uwadze – powiedziałem, ale rzecz jasna nigdy nie zamierzałem tego zrobić, to znaczy nie dosłownie, i on chyba o tym wiedział.
– To by ci zajęło ze dwadzieścia lat – wyszeptał – i nikt by tego nie przeczytał. Nikt nie chciałby tego przeczytać. Daj temu spokój, Hanlon. – Przerwał na moment, po czym dorzucił: – Buddinger popełnił samobójstwo, wiesz…
Oczywiście, że wiedziałem, ale tylko dlatego, że ludzie lubią dużo gadać, a ja nauczyłem się słuchać. Artykuł w „News” określił to mianem nieszczęśliwego upadku i chyba rzeczywiście jego autor w pewnym sensie miał rację. W „News” jednak nie napisano, że kiedy Buddinger spadał ze stołka, miał na szyi zadzierzgniętą pętlę.
– Wiesz o cyklu?
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
– O tak.
– Co dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat, Buddinger też o tym wiedział. Sporo ludzi ze starszego pokolenia wie o tym, choć nie chcą mówić na ten temat, nawet kiedy mają mocno w czubie. Daj temu spokój, Hanlon. – Wyciągnął jedną ze swych pokrzywionych, ptasich dłoni. Zacisnął palce wokół mojego nadgarstka i prawie poczułem, jak rak w jego wnętrzu zżera wszystko, co jeszcze można było zeżreć, choć wtedy nie było już tego za wiele. Albert Carson zmienił się w wysuszoną, prawie pustą skorupę. – Michael, lepiej się w to nie mieszaj. Są pewne rzeczy w Derry, które potrafią nieźle człowieka ugryźć. Daj temu spokój. Daj spokój.
– Nie mogę.
– A zatem strzeż się – powiedział. I nagle oczy starego, umierającego człowieka zmieniły się w oczy małego, przerażonego dziecka. – Strzeż się!
Derry. Moje rodzinne miasto. Nazwane na cześć irlandzkiego hrabstwa o tej samej nazwie. Urodziłem się tutaj, w szpitalu miasta Derry. Tu chodziłem do podstawówki i do liceum. Studiowałem na uniwersytecie w Maine – nie w Derry, ale jak mówią starzy, to tylko o rzut kamieniem stąd, a potem znów tu wróciłem. Do biblioteki publicznej w Derry. Jestem człowiekiem z małego miasteczka prowadzącym małomiasteczkowe życie – jednym spośród milionów.
Ale: W 1851 grupa drwali znalazła szczątki innej grupy, która spędziła mroźną, śnieżną zimę w obozie w górnym biegu Kenduskeag na szczycie czegoś, co dzieciaki do dziś nazywają Barrens. Odrąbane głowy leżały na ziemi… nie mówiąc już o ramionach… i nogach… a także odciętym penisie przybitym do jednej ze ścian chaty.
Ale: W 1851 John Markson otruł całą swoją rodzinę, a następnie usiadłszy w kręgu utworzonym z ciał, zjadł całego grzyba, którego nazywają „biel-cień nocy”. Jego agonia musiała być potworna. Konstabl, który go odnalazł, napisał w swoim raporcie, że w pierwszej chwili odniósł wrażenie, jakby trup uśmiechał się do niego; napisał o potwornym białym uśmiechu Marksona. Biały uśmiech powodował trujący grzyb, który wypełniał całe usta. Musiał żuć nawet wtedy, kiedy jego umierającym ciałem wstrząsały ostatnie, potworne, konwulsyjne spazmy.
Ale: W Niedzielę Wielkanocną właściciele Zakładów Kitchenera, na których miejscu stoi teraz Centrum Handlowe Derry, zarządzili poszukiwanie wielkanocnych jajek dla wszystkich dobrych dzieci z Derry. Poszukiwania odbyły się w olbrzymim budynku zakładów. Niebezpieczne obszary zostały zamknięte, a pracownicy fabryki na ochotnika zgłosili się, by ich pilnować i upewnić się, że żaden żądny przygód dzieciak nie przedostanie się przez barierę, aby sprawdzić, co znajduje się po jej drugiej stronie. Na terenie zakładów ukryto pięćset czekoladowych jajek, owiniętych różnokolorowymi wstążkami. Zgodnie z tym, co pisał Buddinger, przypadało mniej więcej jedno jajko na jedno dziecko. Chichocząc, myszkując i ciesząc się, dzieci rozbiegły się po fabryce, aby znajdować jajka ukryte w różnych miejscach w hali, w szufladach biurek, balansując pomiędzy wielkimi zardzewiałymi kołami zębatymi, wewnątrz form odlewniczych na drugim piętrze (na starych fotografiach te urządzenia wyglądają jak formy do ciast z kuchni jakiegoś olbrzyma). Trzy pokolenia Kitchenerów znajdowały się w fabryce, patrząc, jak dziatwa rozbiega się wokoło, i czekając, by punktualnie o szesnastej, niezależnie od tego, czy wszystkie jajka zostaną znalezione, czy też nie, obdarować dzieci podarunkami po skończonych „łowach”.
Zakończyły