w marynarce od czterech lat, gdy umarła mu matka. Ojciec odszedł zaledwie pięć miesięcy po niej. Kilkuakrowe pole zostało wchłonięte przez sąsiednią farmę, ale Eddie zdołał za bezcen kupić dom i las. Odszedł z marynarki i dostał dobrze płatną pracę w Pan American Airways System.
Między rejsami naprawiał stary dom, instalując kanalizację, elektryczność i bojler. Robił wszystko sam, a materiały kupował ze swojej pensji mechanika. Zainstalował elektryczne grzejniki w pokojach, radio, a nawet telefon. Wtedy właśnie poznał Carol-Ann. Wkrótce, myślał, ten dom wypełni się śmiechem dzieci i jego marzenia się spełnią.
Zamiast tego marzenie zmieniło się w koszmar.
4
Pierwsze słowa, które Mark Alder wypowiedział do Diany Lovesey, brzmiały tak:
– Mój Boże, nie widziałem dotąd kobiety piękniejszej od pani!
Ludzie wciąż mówili jej takie rzeczy. Była ładna i pełna życia i lubiła dobrze się ubierać. Tamtego wieczoru miała na sobie turkusową sukienkę z wąskimi klapami, obszytym koronką gorsem i krótkimi rękawkami zebranymi w łokciach, i wiedziała, że wygląda cudownie.
Gościła w hotelu Midland w Manchesterze na przyjęciu. Nie była pewna, czy zorganizowała je Izba Handlu, masoni, czy Czerwony Krzyż zbierający fundusze, ponieważ na wszystkich tych imprezach pojawiali się ci sami ludzie. Tańczyła z większością współpracowników męża, Mervyna, którzy za mocno ją przyciskali i deptali jej po palcach, a ich żony przeszywały ją nienawistnym wzrokiem. To dziwne, myślała Diana, że kiedy mężczyzna robi z siebie głupca z powodu ładnej dziewczyny, jego żona zawsze ma pretensje do niej, a nie do swojego ślubnego. Nie żeby Diana miała jakieś plany związane z którymkolwiek z tych pompatycznych, przesiąkniętych whisky mężów.
Wywołała ogólny skandal i wprawiła Mervyna w zakłopotanie, ucząc wiceburmistrza tańczyć jitterbuga. Potem, chcąc złapać oddech, wymknęła się do hotelowego baru pod pretekstem zakupu papierosów.
Siedział sam, popijając koniak, i spojrzał na nią, jakby wniosła tam promyk słońca. Był niskim, eleganckim mężczyzną o chłopięcym uśmiechu i amerykańskim akcencie. Jego słowa wydawały się spontaniczne, a maniery czarujące, więc uśmiechnęła się do niego promiennie, ale nic nie powiedziała. Kupiła papierosy i wypiła szklaneczkę wody z lodem, po czym wróciła na przyjęcie.
Widocznie zapytał o nią barmana i jakoś zdobył jej adres, ponieważ nazajutrz dostała od niego liścik na papierze ze znakiem hotelu Midland.
Właściwie był to wiersz.
Zaczynał się tak:
Utrwalony w mym sercu obraz twego uśmiechu
Wciąż widziany oczyma duszy,
Którego ni ból, ni lata, ni smutek nie naruszy…
Rozpłakała się.
Płakała z powodu wszystkiego, na co miała nadzieję, a co nigdy się nie spełniło. Płakała, ponieważ mieszkała w brudnym przemysłowym mieście z mężem, który nie lubił wyjeżdżać na wakacje. Płakała, ponieważ ten wiersz był jedynym miłym, romantycznym wydarzeniem w ciągu ostatnich pięciu lat. I płakała, ponieważ już nie kochała Mervyna.
Później sprawy potoczyły się bardzo szybko.
Następnego dnia była niedziela. Diana pojechała do miasta w poniedziałek. Zazwyczaj najpierw szła do Bootsa, wymienić książkę w czytelni, a potem kupowała za dwa szylingi i sześć pensów łączony bilet na lunch i popołudniowy seans w kinie Paramount przy Oxford Street. Po filmie odwiedzała domy towarowe Lewisa i Finnigana, kupując wstążki, serwetki lub prezenty dla siostrzenic. Czasem szła do jednego ze sklepików The Shambles, by kupić jakiś egzotyczny ser lub specjalną szynkę dla Mervyna. Potem wracała pociągiem do Altrincham, na przedmieście, gdzie mieszkała, w samą porę na kolację.
Tym razem poszła na kawę do hotelu Midland, zjadła lunch w niemieckiej restauracji w jego przyziemiu, a popołudniową herbatę wypiła tam w barze. Jednak nie spotkała tego czarującego mężczyzny mówiącego z amerykańskim akcentem.
Wróciła do domu ze złamanym sercem. To śmieszne, powtarzała sobie w duchu. Widziała go przez niecałą minutę i nie zamieniła z nim nawet słowa! Uznała, że jest symbolem wszystkiego, czego brakowało w jej życiu. Gdyby jednak spotkała go ponownie, z pewnością okazałby się grubianinem, wariatem, chorym, niechlujem albo wszystkim tym po trosze.
Wysiadła z pociągu i ruszyła obok okazałych willi wzdłuż ulicy, przy której mieszkała. Zbliżając się do swojego domu, z zaskoczeniem i zmieszaniem zobaczyła go idącego w jej kierunku i z udawaną obojętnością oglądającego budynek.
Oblała się rumieńcem i serce zaczęło jej mocniej bić. On też był zaskoczony. Przystanął, lecz ona szła dalej, a mijając go, powiedziała:
– Spotkajmy się w Central Library jutro rano!
Nie spodziewała się, że odpowie, ale – jak przekonała się później – był bystry i miał poczucie humoru.
– W jakim dziale? – zapytał natychmiast.
Biblioteka była duża, ale nie aż tak, żeby dwoje ludzi musiało się w niej długo szukać, jednak Diana podała pierwszy dział, jaki przyszedł jej do głowy.
– Biologii.
A on się roześmiał.
Weszła do domu z tym śmiechem w uszach: ciepłym, swobodnym, radosnym śmiechem człowieka, który kocha życie i akceptuje siebie.
W domu nie było nikogo. Pani Rollins, gospodyni, już wyszła, a Mervyn jeszcze nie wrócił. Diana usiadła w nowoczesnej i sterylnie czystej kuchni, snując staromodne myśli, które bynajmniej nie były czyste, o swoim wesołym amerykańskim poecie.
Następnego ranka znalazła go siedzącego przy stoliku pod wywieszką z napisem CISZA. Kiedy powiedziała: „cześć”, przyłożył palec do ust, wskazał jej krzesło i napisał na karteczce: Podoba mi się twój kapelusz.
Miała na głowie kapelusik z wąskim rondem w kształcie odwróconej do góry dnem doniczki i nosiła go na bakier tak, że prawie zasłaniał lewe oko: wszystko zgodnie z nakazami aktualnej mody, chociaż niewiele kobiet w Manchesterze miało odwagę jej ulec.
Wyjęła z torebki długopis i napisała pod spodem: Nie byłoby ci w nim dobrze.
Jednak moje geranium wyglądałoby w nim doskonale , odpisał.
Zachichotała.
– Cii! – upomniał ją dyskretnie.
Czy jest szalony, czy tylko zabawny? – zastanowiła się Diana.
Napisała: Pokochałam twój wiersz.
A wtedy on napisał: Ja pokochałem ciebie.
Wariat, pomyślała, ale łzy stanęły jej w oczach. Znów chwyciła za długopis: Nawet nie wiem, jak się nazywasz!
Wręczył jej wizytówkę. Nazywał się Mark Alder i mieszkał w Los Angeles.
Kalifornia!
Poszli na wczesny lunch do restauracji dla jaroszy, ponieważ była pewna, że tam nie natknie się na męża: nawet wołami nie zaciągnęłoby się go do wegetariańskiego lokalu. Następnie, ponieważ był wtorek, wybrali się do Houldsworth Hall w Deansgate, gdzie w południe dawała koncert słynna miejska Hallé Orchestra pod batutą nowego dyrygenta, Malcolma Sargenta. Diana była dumna z tego, że jej miasto oferuje gościom takie atrakcje kulturalne.
Tamtego