przyjmowali. Traktowali nas nieufnie. Brat Sariusz był myśliwym. Broń pozostawił w domu, zgodnie z nakazem Nauczyciela. Skonstruował więc prymitywne wnyki, w które od czasu do czasu wpadało jakieś małe zwierzę. Po zjedzeniu mięsa jednego z nich rozchorowaliśmy się wszyscy oprócz Nauczyciela. On nie jadł – odmówił posiłku, by więcej zostało dla nas. Pierwszy rozchorował się brat Samuel, który wywalczył dla siebie największą porcję. Ja zwymiotowałem jako drugi. Biegunka i wymioty nie oszczędziły nikogo. Unoszący się wokół odór choroby pozbawił nas resztek sił. Gdybym mógł wtedy zanurzyć się w morzu, wszystko skończyłoby się w mgnieniu oka.
Przez kilka dni pozostaliśmy w tym miejscu i zbieraliśmy siły do dalszego marszu. Nauczyciel modlił się do Jahwe o pokarm i przywrócenie nam sił. Modlitwa poskutkowała. Najpierw znaleźliśmy na skraju lasu jagody, następnie ja i brat Gabriel złapaliśmy dwie duże jaszczurki. Odarliśmy je ze skóry i wycięliśmy miejsca pod nią, w których według brata Sariusza mogła znajdować się trucizna. Kolejne wymioty albo biegunka mogłyby nas zabić.
Leżeliśmy w cieniu krzewów i słuchaliśmy słów płynących z ust Nauczyciela.
– Któregoś wieczoru wierni zebrali się, aby słuchać Mesjasza. Przemawiał długo, opowiadał o swoim królestwie i o Jahwe, dobrym i sprawiedliwym Bogu. Do zgromadzonych dołączali kolejni: mężczyźni wracający z połowu, kobiety i dzieci. Wreszcie zgromadziło się ich tyle, że nie dało się swobodnie przejść. Jeden z najbliższych uczniów Mesjasza podszedł do mnie i powiedział, że zgromadzeni są głodni. Odparłem, że powinna im wystarczać strawa duchowa, którą otrzymują. Zgromadzeni tutaj często szli wiele kilometrów, aby usłyszeć nauki. „Ludzi trzeba nakarmić”, nalegał. Nie wiedziałem, co mam zrobić, odesłałem go zatem do Pana. Oprócz słów otuchy i zapewnienia, że najedzą się, kiedy wrócą do domu, nie miałem im nic do zaoferowania. Czekałem, co powie Pan. Kazał uczniom, żeby zebrali od ludzi jedzenie, ile kto ma, i przynieśli do niego. Uczniowie uczynili, jak im kazał. Po pewnym czasie położyli przed nim kilka ryb i kawałki chleba, razem nie więcej niż trzy niewielkie bochenki. Mistrz pomodlił się nad nimi, połamał je na jeszcze mniejsze kawałki i polecił uczniom, aby wszystko rozdali wiernym, najpierw kobietom i dzieciom. „Kobieta pierwsza musi spożyć strawę”, zdecydował, a chociaż stał ode mnie daleko, usłyszałem jego słowa tak wyraźnie, jakby stał przy mnie. „Kobieta musi być silna. Mężczyzna jest głową rodziny, a kobieta szyją. I chociaż mąż zapewnia jej utrzymanie, ona sporządza strawę i ona tka nić, z której uszyje szaty”.
– A co z dziećmi? – spytał brat Izrael. – Czy dostały choć po kawałku chleba?
– Pan wtedy rzekł: „Dzieci są przyszłością tego świata. To one będą w nim rządziły. Ważne, aby od początku swojego istnienia były blisko Boga. Im dajcie jedzenie zaraz po ich matkach”.
– Przecież uczniowie zebrali marne resztki. – Nie potrafiłem zachować milczenia. – Nie starczyło dla wszystkich. Chyba że...
– Chyba że zgromadzonych nie ma tak wielu, jak się zdawało. To chcesz powiedzieć, prawda?
Trafnie odgadł. Nie chciałem jednak, żeby wiedział, jak bardzo wątpię.
– To prawda, Nauczycielu – przyznałem. – Nie skalam ust kłamstwem. Wierzę jednak, że Mistrz znalazł sposób, żeby nakarmić wszystkich.
Rozległy się protesty pozostałych braci. Oni ślepo wierzyli, że Pan w cudowny sposób rozmnożył jedzenie.
– Słusznie, Arielu – zgodził się Nauczyciel. Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. – Nie powinieneś udawać, że wierzysz w moje słowa, jeśli twoją duszą targają wątpliwości.
Wątpliwości targały nie moją duszą, lecz umysłem. Przecież nie widziałem, jak Mesjasz czyni cuda, jak uzdrawia chromych i wypędza złe duchy. Ani tego jak rozmnożył pokarm.
– Tamtego wieczoru wszyscy najedli się do syta – zakończył swoją opowieść Nauczyciel. – Chleba i ryb starczyło dla każdego. Uczniowie zebrali to, co pozostało. Znacznie, znacznie więcej niż trzy bochenki. Nauczyciel rozmnożył ryby i chleb. Widziałem na własne oczy.
Taką historię nam przytoczył. Mnie się nie podobała, może dlatego, że byłem głodny, a on nie potrafił mnie nakarmić? Obserwowałem go całymi dniami, bo nie miałem nic innego do roboty. Wypijał kilka łyków wody, zjadał kilka liści krzewów albo kilka owoców i szedł. Jego stopy nie krwawiły, jego dłoni nie pokrywały pęcherze po zetknięciu się z kosturem. Modlił się całymi dniami, a bracia mówili, że także nocą. Może nie potrzebował snu, bo miał do wypełnienia misję? Kto to wie... Nie znałem jego myśli. Brat Samuel powiedział nam jedynie, że Nauczyciel kiedyś także był rybakiem.
– Teraz w sieci łapie ludzkie dusze – tłumaczył. – Szuka ludzi dobrych, pobożnych i sprawiedliwych, aby zaprowadzić ich do Pana.
– Co nas czeka po tym, kiedy tam dotrzemy? – odezwał się małomówny brat Eliasz.
– Wszelkie bogactwa świata – wyszeptał brat Ezdrasz. – Nauczyciel o tym mówił. Niczego nam nie zabraknie. Wrócimy do domu powozami. Nasze żony będą chodziły w bogatych tunikach niczym Rzymianki. Naszym rodzinom nie zagrozi głód.
Zapadła cisza. Wreszcie zostało nazwane to, czego pragnęliśmy i co było przyczyną odejścia niektórych z nas z domów.
– Jesteś pewien, że tak mówił? – dociekał Gabriel.
– Jestem pewien. – Ezdrasz żarliwie potwierdził, jego oczy płonęły w ciemności. – Nauczyciel rzekł to tak głośno, że słyszałem mimo oddalenia. Nagroda czeka jedynie najwierniejszych.
– Co to znaczy? – spytałem.
– Tych, którzy modlą się najgorliwiej i najpokorniej znoszą trudy podróży – wyjaśnił z ogniem w oczach.
Odruchowo spojrzałem na swoje stopy. Rany się zabliźniły. Nie wiem, czy sprawił to kilkudniowy odpoczynek, czy maść starej kobiety.
– Nie narzekałem – powiedziałem cicho. – Tamta kobieta sama dała mi maść.
Zaczęli jeden przez drugiego zapewniać, że mnie nie potępiają. Przeciwnie – głęboko mi współczują. Oni sami lepiej znoszą trud wędrówki, jakby ich skóra różniła się od mojej.
– Dlaczego wasze stopy nie krwawią? – zdziwiłem się.
Wtedy podszedł do mnie brat Abiasz. Usiadł i uniósł brzeg szaty. Stopy miał owinięte skrawkami materiału, które wydarł z własnego okrycia, a one przywarły do ciała. Rany Abiasza były głębsze niż moje. Materiał zaś plamiła żółta ropa.
– Bracie Abiaszu... – wyjąkał Gabriel. – Trzeba je opatrzyć.
– To nic – zaprotestował. – To moja pokuta.
– Cóżeś złego uczynił, że znosisz takie cierpienie?
Podzieliłbym się z nim maścią, gdyby tego chciał. Na pewno starczyłoby jej dla nas dwóch. Nawet gdyby nie, ja byłbym odrobinę bardziej chory, ale on odrobinę zdrowszy. Jego pokora była największa.
– Zostawiłem w domu starą i bardzo chorą matkę – wyznał cicho.
– Wielu z nas zostawiło rodziny – odezwał się Gabriel.
On odszedł od żony i dwóch synów, żeby do nas dołączyć. Synowie jednak samodzielnie wypływali już na połów. Jego wina była mniejsza niż moja.
– Zostawiłem ją na pewną śmierć – dodał Abiasz. – Nie wstaje, nie gotuje sobie jedzenia. Karmiłem ją co dzień roztartą strawą. Teraz pewnie umrze. Z mojej winy.
– Dlaczego zatem wyruszyłeś w drogę? – spytałem.
Abiasz