Чарльз Диккенс

Ciężkie czasy na te czasy


Скачать книгу

w swój gburowaty sposób opowiada przejścia trudnego własnego życia; niemniej przeto pani nie zaprzeczysz, żeś się urodziła na łonie przepychu?

      – Nie mogę przeczyć temu – rzekła pani Sparsit kiwając głową.

      Pan Bounderby uważał za właściwe wstać od stołu, a stanąwszy plecami do kominka, patrzył na panią Sparsit; była ona wspaniałym środkiem dla podniesienia jego pozycji.

      – I przebywałaś pani zawsze w towarzystwie nie lada, w diablo wysokim towarzystwie? – pytał grzejąc swe łydki..

      – To prawda, panie – rzekła pani Sparsit z udaną pokorą, tak niepodobną do pokory pana Bounderby, że nie mogła jej w niczym przeszkadzać.

      – Pani byłaś u szczytu wielkiego świata i wszystkiego, co go stanowi.

      – Tak, panie – odpowiedziała pani Sparsit z miną jakoby wdowy po tym wielkim świecie – tak, panie, bez zaprzeczenia.

      Pan Bounderby, nachyliwszy się, literalnie uściskał swoje łydki w napadzie zadowolenia z siebie i roześmiał się głośno. Służący oznajmił pana i pannę Gradgrind, a gospodarz pierwszemu gościowi uścisnął rękę, drugiego pocałował.

      – Czy można przywołać tu Cecylię Jupe? – zapytał pan Gradgrind.

      Cesia została przywołaną. Wchodząc dygnęła panu Bounderby, dygnęła jego przyjacielowi i Ludwice, ale, zmieszana, zapomniała o pani Sparsit. Zauważywszy to, samochwalca Bounderby uważał za potrzebne uczynić parę następujących uwag:

      – No, powiem ci, moja kochana, że nazwisko tej pani z imbrykiem herbaty brzmi Sparsit.

      Pani ta jest gospodynią tego domu, a spokrewniona bardzo wysoce. Ile razy zdarzy ci się wejść do jakiegoś pokoju w tym domu, niedługo w nim będziesz przebywać, jeśli nie zachowasz się względem tej pani z jak największym szacunkiem. Co do mnie, obchodzi mnie tyle, co ten guzik, jak zachowasz się względem mojej osoby; bo j a nie dbam o to, iż jestem kimś. Nie tylko żem nie spokrewniony wysoko, ale nie jestem spokrewniony wcale, wyrosłem po prostu z prochu i pyłu tego świata. Ale co do tej pani, nie pozwolę jej uchybić i ty powinnaś oddać jej to, co należy, przez poważanie i szacunek – albo wyjdziesz z tego domu.

      – Mniemam – rzekł pan Gradgrind tonem łagodzącym zajście – mniemam, że to mogło się wydarzyć tylko przez niedopatrzenie.

      – Mój przyjaciel, Tom Gradgrind, zapewnia panią – rzekł Bounderby – że to zdarzyło się przez niedopatrzenie. Być może. Jednakże, jak to wiesz pani, nie mogę pozwolić i nie pozwolę nawet na niedopatrzenie, kiedy o nią chodzi.

      – Pan nadto dobry, rzeczywiście – odpowiedziała pani Sparsit, kiwając głową ze swą wyniosłą pokorą, jakby chciała powiedzieć: "czy to warto o tym mówić"?

      Cesia, która ze łzami w oczach cały ten czas przepraszała za swoją nieuwagę, przeszła na skinienie gospodarza domu do pana Gradgrinda. Stanęła przed nim i wpatrzyła się w niego.

      Ludwika znajdowała się tuż przy ojcu, chłodna, z oczami w ziemię wlepionymi.

      – Cecylio Jupe – rzekł pan Gradgrind – postanowiłem wziąć cię do mego domu; w czasie wolnym od nauki będziesz na usługach pani Gradgrind, która ciągle prawie jest chora.

      Opowiedziałem pannie Ludwice – to jest panna Ludwika – smutny, ale naturalny koniec twej przeszłej kariery i masz wiedzieć i pamiętać, że wszystko, tyczące się tego przedmiotu, skończyło się i nigdy doń najlżejszym słowem powracać nie powinnaś. Od dziś dopiero zaczyna się twoje życie. Wiem, że teraz nic nie umiesz.

      – O tak, panie, rzeczywiście – odpowiedziała Cesia dygając.

      – Będę więc miał zadowolenie dać ci edukację, a ty znowu będziesz żywym przykładem dla każdego, kto cię zobaczy, owych korzyści, jakie daje wychowanie takie, jak to, które odbierzesz.

      Zmienię cię całkowicie i oświecę. Sądzę, że czytywałaś głośno dla twego ojca i dla tych osób, którymi zastałem cię otoczoną?

      Mówiąc te ostatnie wyrazy, pan Gradgrind zniżył glos i kiwnął na Cesię, żeby się doń zbliżyła.

      – Czytywałam tylko dla tatka i dla Wesołołapego; to jest właściwie tatkowi, ale Wesołołapy był zawsze przy nas.

      – Ani wspominaj o Wesołołapym, Cecylio Jupe – rzekł pan Gradgrind z przelotnym zachmurzeniem.

      – Ja nie pytam o niego. Pytałem się, czy miałaś zwyczaj czytywać twemu ojcu?

      – Ach, panie! Wiele, bardzo wiele razy czytywałam tatkowi. To były najszczęśliwsze chwile ze wszystkich szczęśliwych chwil spędzonych razem.

      Dopiero na ten mimowolny wybuch smutku i żalu Ludwika pierwszy raz spojrzała na Cesię.

      – Cóż czytywałaś ojcu? – zapytał Gradgrind jeszcze cichszym głosem.

      – Czytywałam o wróżkach, czarodziejkach, karłach, geniuszach i duchach – wypłakała dzieweczka – i o...

      – Milcz! milcz! – zawołał Gradgrind.- Dość mi na tym! Ani piśnij mi o tych trujących niedorzecznościach. Bounderby! Rzecz ta wymaga starannej i ścisłej kuracji i będzie dla mnie przedmiotem ciekawym!

      – Dobrze – odpowiedział Bounderby – powiedziałem ci już moje zdanie. Sam nie zrobiłbym tego, co robisz. Ale dobrze, bardzo dobrze – ponieważ się zdecydowałeś, rzecz skończona.

      I tak pan Gradgrind i Ludwika zabrali z sobą Cecylię Jupe do Kamiennego Pawilonu, a w drodze Ludwika ani dobrym, ani złym słowem nie odezwała się ani razu. Pan Bounderby udał się do codziennych swych zajęć, a pani Sparsit, napuszywszy chmurne brwi, w mrocznym ich cieniu pogrążyła się w zadumie na cały wieczór.

      ROZDZIAŁ VIII. PRECZ Z ZADZIWIENIEM

      ROZDZIAŁ VIII

      PRECZ Z ZADZIWIENIEM

      Uderzmy jeszcze raz kamertonem, pierw nim dalej pieśń zaśpiewamy. Pewnego dnia sześć lat temu, podsłuchano, jak Ludwika zaczynała rozmowę z bratem słowami:

      – Dziwię się...

      Gradgrind, bo on to właśnie podsłuchiwał, wystąpił nagle z ukrycia i zawołał:

      – Ludwiko! Precz z zadziwieniem.

      W tym nakazie znajduje się sprężyna mechanicznej sztuki i tajemnica kształcenia rozsądku bez zniżania się do opieki nad sentymentem czy uczuciami. Precz z zadziwieniem! Za pomocą dodawania i odejmowania, mnożenia i dzielenia każdą rzecz rozwiąż i nigdy nie dziw się niczemu. – Dajcie mi – powiedział pan M'Choakumchild – dziecię, które poczyna dopiero chodzić, a ja zaręczam, że ono nigdy niczemu dziwić się nie będzie.

      Tymczasem, oprócz prawdziwych dzieci, ledwo poczynających chodzić, Coketown posiadało całą masę ludności, złożoną z dzieci chodzących już po świecie od dwudziestu, trzydziestu czterdziestu, pięćdziesięciu i więcej lat. Złowieszcza ta dziatwa uznaną została za niebezpieczną dla ludzkiej społeczności, pośród której się przechadzała. Osiemnaście więc owych wspomnianych wyznań wydrapywało sobie wzajemnie oczy i wyrywało włosy, aby zgodzić się na to, którą zasadę stosować należy dla poprawienia tych dzieci – i nigdy zgodzić się nie mogło; co zadziwi każdego, kto się nie zastanowi, jak doskonałe obrano środki dla dojścia do porozumienia. Wszystkie te wyznania, jakkolwiek poróżnione w zapatrywaniu się na wszelkie pojęte i niepojęte – osobliwie na niepojęte rzeczy, zgadzały się atoli jednomyślnie w zdaniu, że te nieszczęsne dzieci nie na to zostały stworzone, aby miały kiedykolwiek i czemukolwiek się dziwić. Wyznanie numer jeden utrzymywało, że powinny one we wszystko ślepo