Федор Достоевский

Idiota


Скачать книгу

A jak długo raczył pan mieszkać za granicą?

      – Cztery lata. Zresztą prawie cały czas mieszkałem w tym samym miejscu, w pewnej wsi.

      – Odwykło się od Rosji?

      – O, tak. Wie pan, sam sobie się dziwię, że nie zapomniałem rosyjskiego. Rozmawiam teraz z panem i myślę sobie: „przecież mówię dobrze”. I to prawda. Może właśnie dlatego tyle mówię. Słowo daję, od wczoraj czuję przemożną chęć mówienia po rosyjsku.

      – Hm! Che! A wcześniej mieszkał pan w Petersburgu? (Jakby się lokaj nie starał, nie mógł nie podtrzymać tak uprzejmej i ciekawej rozmowy).

      – W Petersburgu? Nie, prawie tu nie mieszkałem, bywałem tylko czasami, przejazdem. Praktycznie nie znałem tego miasta, ale i tak, mówią, teraz się tutaj tyle zmieniło, że nawet jeśli ktoś znał Petersburg wcześniej, to musi go teraz na nowo poznawać. Dużo ostatnio się tu mówi na temat sądów.

      – Hm. Sądy. Mamy sądy, to prawda. A tam sądy sprawiedliwsze od naszych?

      – Nie wiem. Za to o naszych sądach słyszałem wiele dobrego, na przykład to, że nie skazują na śmierć.

      – A tam skazują?

      – Tak. Widziałem we Francji, w Lyonie. Schneider mnie tam zabrał.

      – Wieszają?

      – Nie. We Francji do tej pory ścinają głowy.

      – No i jak, krzyczą?

      – Gdzie tam! To jeden mig. Kładą człowieka na płask i spada na niego taki szeroki nóż (gilotyna się nazywa) – ciężko i z wielką siłą. Głowa odskakuje, zanim zdążysz okiem mrugnąć. Przygotowania są ciężkie do zniesienia. Ogłaszają wyrok, przygotowują człowieka, wiążą, wprowadzają na szafot. To właśnie jest okropne. Gromadzą się ludzie, nawet kobiety, chociaż tam nie lubią, żeby kobiety patrzyły.

      – Nie ich sprawa.

      – Oczywiście! Oczywiście! Taka męka!… Ten przestępca był mądrym człowiekiem, nieustraszonym i silnym. Miał już swoje lata, nazywał się Legros. I co? Niech pan wierzy albo nie, ale jak wchodził na szafot, to płakał i był blady jak papier. Czy tak można postępować z człowiekiem? Czy to nie okropne? Bo kto i kiedy płacze ze strachu? Nigdy nie myślałem, że może płakać ze strachu nie dziecko, ale dorosły, ktoś, kto nigdy w życiu nie płakał, czterdziestopięcioletni mężczyzna. Co się wtedy dzieje z jego duszą, do jakich spazmów się ją doprowadza? To jest poniewieranie duszy, nic więcej. Jest powiedziane: nie zabijaj, a więc, czy można kogoś zabić za to, że on sam zabił? Nie, nie wolno. Już miesiąc minął, jak to widziałem, a do tej pory stoi mi wszystko przed oczami. Z pięć razy mi się śniło.

      Książę nawet się nieco ożywił podczas mówienia i na jego bladej twarzy pojawił się delikatny rumieniec, chociaż głos pozostawał przez cały czas cichy. Kamerdyner obserwował go ze współczującym zainteresowaniem, jakby nie mógł się oderwać. Możliwe, że również był człowiekiem rozumnym i niepozbawionym wyobraźni.

      – Dobrze jeszcze, że się taki długo nie męczy – zauważył – jak mu głowa odpada.

      – Wie pan? – podchwycił natychmiast książę. – Rozumuje pan tak samo jak wszyscy; nawet maszynę po to wynaleziono, gilotynę. A mnie wtedy przyszła do głowy taka myśl: a jeśli to nie tylko nie lepiej, ale nawet gorzej? Panu się to wydaje śmieszne, dzikie, ale przy pewnej wyobraźni, to nawet taka rzecz przyjdzie człowiekowi do głowy. No bo proszę pomyśleć: na przykład tortury. Owszem: męka cielesna, cierpienia i rany, ale jak by nie było, one odwracają uwagę od cierpień duszy, tak że cierpisz tylko od ran, aż umrzesz. A przecież najgorszy, najokropniejszy ból tkwi może nie w ranach, tylko pewności, że dokładnie za godzinę, za dziesięć minut, za pół minuty, teraz, właśnie w tym momencie dusza wyleci z ciała i przestaniesz być człowiekiem. I że to się stanie na pewno, nieodwołalnie. Najważniejsze jest to, że n a pewn o. Najstraszniejszy jest ten ułamek sekundy, kiedy układasz głowę dokładnie pod ostrzem i słyszysz jego świst, kiedy spada na twoją głowę. I wie pan, ja teraz nic nie zmyślam, tak wielu ludzi mówiło. Wierzę im do tego stopnia, że powiem panu, co myślę: śmierć za zabójstwo to kara niewspółmiernie przewyższająca przestępstwo. Zabójstwo z wyroku jest niewspółmiernie straszniejsze od zwykłego morderstwa. Człowiek, którego zabija bandyta – zarzyna nocą w lesie albo morduje w jakiś inny sposób – zawsze ma jeszcze nadzieję, że się uratuje. Do ostatniej chwili. Były przecież takie wypadki: komuś poderżnięto gardło, a on jeszcze próbował uciekać albo błagał o litość, bo miał nadzieję. A przy zabójstwie z wyroku tę ostatnią nadzieję, z którą lżej umierać, odbiera się na pewno. Na tym polega wyrok. I w tej pewności, że na pewno już nie uciekniesz, tkwi cała straszliwa męka, i nie ma od niej nic straszniejszego na świecie. Niech pan postawi żołnierza naprzeciwko armaty w czasie bitwy i zacznie do niego strzelać. Będzie miał nadzieję. Ale niech pan temu samemu żołnierzowi przeczyta wyrok na pewno zwariuje albo zacznie płakać. Kto powiedział, że ludzka natura może to znieść i nie popaść w szaleństwo? Po co takie znęcanie się – ohydne, niepotrzebne, bezsensowne? Może jest gdzieś na świecie człowiek, który to przeżył: przeczytali mu wyrok, dali się pomęczyć, a potem powiedzieli „Idź, darowano ci”. O, możliwe, że od takiego człowieka można by się czegoś dowiedzieć. O takiej męce mówił Chrystus. Nie, z człowiekiem nie wolno tak postępować.

      Chociaż kamerdyner nie mógłby wszystkiego tak właśnie sformułować, zrozumiał główną myśl księcia. Świadczyło o tym nawet malujące się na jego twarzy wzruszenie.

      – Jeśli już pan tak bardzo chce zapalić – rzekł – to można, byle szybko, bo jakby generał nagle pana wezwał, a pana by nie było? Wejdzie pan w te drzwi, na prawo będzie taka komórka; tam można zapalić, tylko lufcik niech pan otworzy, żeby się dym nie rozchodził po domu.

      Księciu nie było jednak dane zapalić, ponieważ do przedpokoju wszedł nagle młody mężczyzna z papierami w ręku. Spojrzał na księcia kątem oka, gdy kamerdyner zdejmował z niego futro.

      – To jest, Gawriło Ardalionowiczu – zaczął kamerdyner konfidencjonalnie, niemal familiarnym tonem – książę Myszkin, jak sam mówi, krewny naszej pani. Przyjechał z zagranicy pociągiem, z jednym węzełkiem…

      Dalszych słów książę już nie dosłyszał, ponieważ kamerdyner zniżył głos do szeptu. Gawriła Ardalionowicz słuchał uważnie i spoglądał na księcia z dziwnym zainteresowaniem. Wreszcie przestał słuchać i  niecierpliwym krokiem zbliżył się do gościa.

      – Pan jest książę Myszkin? – zapytał nadzwyczaj miłym i uprzejmym głosem. Był to dość wysoki, bardzo przystojny, może dwudziestoośmioletni blondyn, o rozumnej i bardzo pięknej twarzy ozdobionej napoleońską bródką. Tylko jego uśmiech, niezwykle uprzejmy, był jakiś zbyt wyrafinowany, zęby zbyt równe i zbyt perłowe, a oczy, pomimo pogody i  prostoduszności, jakoś zbyt natarczywe i badawcze.

      „Zdaje się, że kiedy jest sam, to patrzy zupełnie inaczej i bardzo możliwe, że nigdy się nie uśmiecha” – błysnęło księciu jakieś przeczucie.

      Książę szybko powtórzył prawie wszystko, co wcześniej mówił Rogożynowi i kamerdynerowi. Gawriła Ardalionowicz słuchał i jakby coś sobie zaczął przypominać.

      – Czy to przypadkiem nie pan – zapytał w końcu – rok temu czy nawet wcześniej był łaskaw przysłać do Lizawiety Prokofiewny list, zdaje się ze Szwajcarii?

      – Właśnie tak było.

      – A zatem znają tu pana i na pewno pamiętają. Pan do jego ekscelencji? W tej chwili pana zapowiem. Jego ekscelencja zaraz będzie wolny. Tylko może by pan tymczasem… udał się do poczekalni…? Dlaczego on tutaj czeka? – surowo zapytał kamerdynera.

      – Mówiłem mu przecież. Nie chciał.

      Nagle