Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

jaki zna i do jakiego jest zdolna; to był jej sposób na bycie sympatyczną i na zapewnienie sobie sympatii innych ludzi – innych mężczyzn. Uważała, że na świecie jest za mało sympatii i często tak mawiała, dokładnie w tych słowach. Nie było to głębokie uczucie ani głębokie przemyślenia, ale słuszne, i nikt na tym naprawdę nie ucierpiał. A poza tym w końcu, do cholery, była piękną dziewczyną i miała bardzo ładny uśmiech.

      – Nie – skłamałem. – Nikt nie czeka, do nikogo nie muszę wracać.

      – I nie masz żadnego, wie soll ich das sagen, żadnego programu? Planu?

      – Nie. Pracuję nad książką.

      Uciekając, przekonałem się, że wystarczy wyjawić ludziom część prawdy – że jestem pisarzem – by zyskać użyteczną i uniwersalną przykrywkę. To wyjaśnienie było na tyle niekonkretne, że wyjaśniało przedłużony pobyt albo nagły wyjazd, a określenie „zbieranie materiałów” było na tyle zrozumiałe, że tłumaczyło zainteresowanie pewnymi sprawami, na przykład transportem, podróżą bądź dostępnością fałszywych dokumentów. Co więcej, dzięki tej historii miałem zapewniony spokój; wystarczyła sama groźba, że zacznę szczegółowo opowiadać o postępach mojej pracy, by zniechęcić wszystkich ciekawskich z wyjątkiem tych najbardziej natarczywych.

      Bo byłem pisarzem. W Australii pisałem, odkąd skończyłem dwadzieścia lat. Właśnie zacząłem wyrabiać sobie nazwisko dzięki pierwszemu wydanemu tekstowi, kiedy moje małżeństwo się rozpadło, straciłem prawo do opieki nad córką i roztrwoniłem życie na narkotyki, przestępstwa, więzienie i ucieczkę. Ale nawet podczas ucieczki pisanie było nadal moim codziennym zwyczajem i punktem planu dnia. Nawet tu, w Leopoldzie, miałem kieszenie pełne notatek nagryzmolonych na serwetkach, rachunkach i skrawkach papieru. Nigdy nie przestawałem pisać. Zawsze tak było, bez względu na to, jak zmieniała się moja sytuacja. Te pierwsze miesiące w Bombaju zapamiętałem tak dobrze między innymi dlatego, że w samotności pisałem o nowych przyjaciołach i rozmowach z nimi. Pisanie było jedną z rzeczy, które mnie ocaliły: dyscyplina i abstrakcja codziennego wyrażania życia w słowach pomogły mi walczyć ze wstydem i jego kuzynką rozpaczą.

      – A, Scheisse, nie wiem, co tu opisywać w tym Bombaju. To nie jest dobre miasto, ja. Moja przyjaciółka Lisa mówi, że o tym myśleli ci, co wymyślili słowo „dno”. A ja uważam, że to właśnie to. Lepiej pojedź gdzie indziej, może do Radżastanu. Słyszałam, że tam nie jest tak dennie.

      – Ona ma rację – dodała Karla. – To nie są Indie. Są tu ludzie ze wszystkich stron Indii, ale Bombaj to nie Indie. Bombaj to samoświat, świat sam w sobie. Prawdziwe Indie są daleko.

      – Daleko?

      – Daleko, tam gdzie światło się zatrzymuje.

      – Na pewno. – Uśmiechnąłem się, doceniając to powiedzenie. – Ale tu mi się na razie podoba. Lubię duże miasta, a to miasto jest trzecie co do wielkości na świecie.

      – Zaczynasz mówić jak własny przewodnik – zażartowała Karla. – Może Prabaker za dobrze cię wyuczył.

      – Może. Od dwóch tygodni wbija mi do głowy fakty i liczby. Zadziwiające jak na człowieka, który opuścił szkołę w wieku siedmiu lat, a pisać i czytać nauczył się na ulicy.

      – Jakie fakty i liczby? – spytała Ulla.

      – Na przykład to, że oficjalnie Bombaj ma jedenaście milionów mieszkańców, ale Prabu mówi, że lepsze pojęcie mają o tym ludzie, którzy prowadzą nielegalną loterię, a oni szacują tę liczbę na trzynaście do piętnastu milionów. I że w tym mieście codziennie słyszy się dwieście dialektów i języków. Dwieście, rany boskie! Niczym w centrum świata.

      Jakby w reakcji na wzmiankę o językach Ulla szybko i z napięciem odezwała się do Karli po niemiecku. Na znak Modeny wstała, zabierając torebkę i papierosy. Małomówny Hiszpan opuścił stolik bez słowa i ruszył w stronę wyjścia.

      – Mam zlecenie – oznajmiła Ulla z uroczym grymasem. – Do zobaczenia jutro, Karla. O jedenastej, ja? Może razem zjemy kolację? Lin, przyjdziesz? Chciałabym. Pa! Tschüs!

      Wyszła za Modeną, odprowadzana pożądliwymi i pełnymi podziwu spojrzeniami wielu mężczyzn przy barze. Didier wybrał sobie ten moment, by odwiedzić znajomych przy innym stole. Karla i ja zostaliśmy sami.

      – Nic z tego, wiesz?

      – Z czego?

      – Nie spotka się z tobą przy kolacji. Taka już jest.

      – Wiem. – Uśmiechnąłem się.

      – Lubisz ją, co?

      – Tak, lubię. Co, to cię śmieszy?

      – W pewnym sensie tak. Ona też cię lubi.

      Zrobiła pauzę i wydawało mi się, że zdecydowała się już wyjaśnić swoją uwagę, ale kiedy znowu się odezwała, zmieniła temat.

      – Dała ci pieniądze. Amerykańskie dolary. Powiedziała mi po niemiecku, żeby Modena nie zrozumiał. Masz mi je oddać, a ona odbierze je z mojego mieszkania jutro o jedenastej.

      – W porządku. Chcesz je teraz?

      – Nie, nie dawaj mi ich tutaj. Muszę już iść. Mam spotkanie. Wrócę za godzinę. Możesz zaczekać? Albo wrócić i znowu się ze mną spotkać? Możesz mnie odprowadzić do domu, jeśli zechcesz.

      – Jasne. Przyjdę.

      Wstała i ja także wstałem, odsunąłem jej krzesło. Rzuciła mi przelotny uśmiech, z jedną brwią uniesioną ironicznie lub żartobliwie, a może i tak, i tak.

      – Nie żartowałam. Naprawdę powinieneś wyjechać z Bombaju.

      Patrzyłem, jak wychodzi na ulicę i wsiada do prywatnej taksówki, która najwyraźniej na nią czekała. Kiedy kremowy samochód z wolna włączył się w niespieszny nocny ruch, z okna po stronie pasażera wyłoniła się ręka mężczyzny, grube palce ściskające zielone modlitewne paciorki machały ostrzegawczo w stronę pieszych.

      Znowu zostałem sam. Usiadłem, odsunąłem krzesło pod ścianę i dałem się otoczyć gwarowi restauracji i jej hałaśliwych klientów. Leopold był największym barem i restauracją w Kolabie, i jednym z największych lokali w mieście. Prostokątne pomieszczenie na parterze zajmowało przestrzeń, na której zmieściłyby się cztery restauracje, i miało dwoje metalowych drzwi. Podnoszono je w dzień, odsłaniając drewniane łuki, z których widać było panoramę Causeway, najruchliwszej i najbarwniejszej ulicy Kolaby. Na piętrze znajdował się mniejszy, dyskretniejszy klimatyzowany bar, stojący na mocnych kolumnach, które dzieliły parter na mniej więcej równe pomieszczenia i skupiały wokół siebie liczne stoliki. Lustra zawieszone na tych filarach i większości ścian stanowiły jedną z największych atrakcji baru: możliwość przyglądania się, podziwiania i gapienia na innych potajemnie, choć nie całkiem anonimowo. Dla wielu osób widok własnej osoby odbitej minimum w dwóch lustrach jednocześnie należał do ważniejszych życiowych przyjemności. Do Leopolda chodziło się po to, by się pokazać, zobaczyć innych i zobaczyć siebie w trakcie oglądania.

      Stało tam jakieś trzydzieści stolików z blatami z indyjskiego perłowego marmuru. Przy każdym znajdowały się cztery lub więcej cedrowe krzesła – sześćdziesięciominutowe, nazywała je Karla, bo były tak niewygodne, że zniechęcały klientów do pozostania w lokalu dłużej niż godzinę. Pod wysokim sufitem brzęczał rój wielkich wentylatorów, obracających się wolno i majestatycznie w świetle żyrandoli z mlecznego szkła. Mahoniowe listwy widniały na malowanych ścianach, wokół okien i drzwi, a także wielu luster. Dojrzałe owoce, które podawano na deser w całości lub