Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

Tak?

      Włożyłem liścianą paczuszkę, wielkością niemal dorównującą paczce zapałek, pomiędzy policzek i zęby, tak jak to robili inni. Po paru sekundach w moich ustach rozeszła się nasycona aromatyczna słodycz. Była przenikliwa i rozkoszna, jednocześnie słodka jak miód i subtelnie pikantna. Liść zaczął się rozpływać, a twarde, chrupiące okruchy orzechów betelu, daktyli i kokosa nasiąkły słodkim sokiem.

      – Teraz musisz wypluć trochę paanu – powiedział Prabaker, ze skupieniem wpatrując się w pracę moich szczęk. – O tak, widzisz? Wypluj jego w ten sposób.

      Strzyknął czerwonym sokiem na metr, robiąc na drodze plamę wielkości dłoni. Zrobił to precyzyjnie i z wprawą. Na wargach nie została mu ani kropla. Przy entuzjastycznych zachętach usiłowałem powtórzyć jego wyczyn, ale spieniony szkarłatny płyn, który wyciekł mi z ust, brudząc brodę i podkoszulek, wylądował z głośnym plaśnięciem na moim prawym bucie.

      – Koszula nie problem – powiedział Prabaker z troską; wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął gorliwie, lecz nieskutecznie usuwać plamę, wcierając sok jeszcze głębiej. – Buty nie problem też. Ja go wytrę, tak? Muszę teraz spytać, lubisz pływanie?

      – Pływanie – powtórzyłem, przełykając resztkę paanu.

      – O tak. Pływanie. Zabiorę cię na plażę Chowpatty, bardzo ładna to plaża, możesz tam ćwiczyć żucie i plucie, i żucie, i plucie, ale bez ubrania, żeby dobrze oszczędzić na praniu.

      – Słuchaj, skoro o tym mowa… o zwiedzaniu… Jesteś przewodnikiem, tak?

      – O tak. Bardzo najlepszym przewodnikiem po Bombaju i po całych Indiach też.

      – Ile bierzesz za dzień?

      Zerknął na mnie z łobuzerskim uśmieszkiem, który zacząłem uważać za drugie dno jego szerokiego i łagodnego uśmiechu.

      – Sto rupii za cały dzień.

      – W porządku.

      – I turysta stawia obiad.

      – Jasne.

      – I taksówka też turysta płaci.

      – Oczywiście.

      – I bilety na autobus, wszystko płaci.

      – Tak.

      – I czaj, jeśli wypijemy w upalne popołudnie dla wzmocnienia naszych osób.

      – Hm.

      – I seksowne dziewczyny, jeśli tam pójdziemy w chłodną noc, jeśli będziemy mieć wielkie, potrzebujące, pęczniejące…

      – Tak, tak, dobrze. Słuchaj, zapłacę ci za tydzień. Chcę, żebyś mnie oprowadził po Bombaju, opowiedział o mieście. Jeśli wszystko się uda, pod koniec tygodnia będzie dla ciebie premia. Co o tym sądzisz?

      W jego oczach zaiskrzył uśmiech, ale głos brzmiał zaskakująco poważnie.

      – To twoja dobra decyzja, Linbaba. Twoja bardzo dobra decyzja.

      – No – roześmiałem się. – To się zobaczy. I naucz mnie trochę hindi, dobrze?

      – O tak! Mogę uczyć wszystko. Ha znaczy „tak”, a nakin znaczy „nie”, a pani znaczy „woda”, a channa znaczy „jedzenie”, a…

      – Dobrze, dobrze, nie muszę się nauczyć wszystkiego od razu. Czy to restauracja? Świetnie, umieram z głodu.

      Miałem wejść do mrocznej i brzydkiej restauracji, ale on mnie zatrzymał, nagle bardzo poważny. Zmarszczył brwi, przełknął ślinę, jakby nie wiedział, jak zacząć.

      – Zanim zaczniemy jeść te dobre pożywienia – zaczął w końcu – zanim… zanim będziemy robić też biznes, jest coś… muszę ci powiedzieć…

      – Taaak?

      Był tak zdenerwowany, że i ja się zaniepokoiłem.

      – No, więc mówię… ten charras, który ci sprzedałem w hotelu…

      – Tak?

      – No… to była… cena biznesowa. Prawdziwa cena… przyjacielska cena… to tylko pięćdziesiąt rupii za jedną tola afgańskiego charras. – Uniósł ręce, a potem opuścił je bezwładnie, aż uderzyły o uda. – Wziąłem pięćdziesiąt rupii za dużo.

      – Rozumiem – odparłem cicho. Z mojego punktu widzenia rzecz była tak trywialna, że miałem ochotę się roześmiać. Ale dla niego najwyraźniej było to coś ważnego, a podejrzewałem, że nieczęsto nachodzi go potrzeba czynienia takich wyznań. Później Prabaker mi powiedział, że właśnie wtedy uznał, iż mnie lubi, a dla niego oznaczało to zobowiązanie do skrupulatnej i dosłownej uczciwości w każdym słowie i uczynku. Była to jego najsympatyczniejsza i zarazem najbardziej irytująca cecha – zawsze mówił mi całą prawdę.

      – Więc… co chcesz z tym zrobić?

      – Proponuję – powiedział poważnie – wypalić ten biznesowy charras bardzo szybko, a wtedy kupię nowy. Potem wszystko będzie za przyjacielską cenę, dla ciebie i także dla mnie. To polityka nie problem, tak?

      Roześmiałem się, a on roześmiał się razem ze mną. Położyłem mu dłoń na ramieniu i poprowadziłem go do dusznego, rozkosznego wnętrza gwarnej restauracji.

      – Lin, chyba jestem twoim bardzo dobrym przyjacielem – zdecydował Prabaker, radośnie uśmiechnięty. – Jesteśmy szczęśliwi goście, tak?

      – Może i tak – odpowiedziałem. – Może i tak.

      Parę godzin później leżałem w kojących ciemnościach, pod szumem nieustannie obracającego się wentylatora. Byłem zmęczony, ale nie mogłem zasnąć. Pod moim oknem ulica, która za dnia kipiała i tętniła życiem, była milcząca, przytłoczona nocnym upałem, wilgotna od gwiazd. Zdumiewające, zaskakujące obrazy miasta wirowały mi w głowie jak miotane wiatrem liście, a nadzieja i nowe szanse buzowały w żyłach tak, że leżąc w tych ciemnościach, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Nikt w świecie, który opuściłem, nie wiedział, gdzie jestem. Nikt w tym nowym świecie, Bombaju, nie wiedział, kim jestem. W tamtej chwili, w tym mroku byłem niemal bezpieczny.

      Pomyślałem o Prabakerze, którzy obiecał wrócić wcześnie rano, żeby zabrać mnie na zwiedzanie miasta. Czy wróci? A może spotkam go później z jakimś nowo przybyłym turystą? Z zimną, bezosobową brutalnością samotnych uznałem, że jeśli dotrzyma słowa i wróci rano, zacznę go lubić.

      O kobiecie – Karli – ciągle myślałem, zaskoczony, że jej poważna twarz tak często pojawia mi się przed oczyma. „Jeśli kiedyś przyjdziesz do Leopolda, może się dowiesz”. Tak mi powiedziała na pożegnanie. Nie wiedziałem, czy to zaproszenie, wyzwanie czy ostrzeżenie. Tak czy inaczej, zamierzałem to sprawdzić. Zamierzałem tam iść i poszukać jej. Ale nie od razu. Najpierw chciałem dowiedzieć się czegoś o mieście, które ona najwyraźniej dobrze znała. Dam sobie na to tydzień, pomyślałem. Tydzień w mieście…

      A za tymi refleksjami, jak zwykle na nieruchomych orbitach wokół zimnej gwiazdy mojej samotności, krążyły myśli o rodzinie i przyjaciołach. Niezliczone. Każda noc skupiała się wokół tego niezaspokojonego pragnienia, które było ceną mojej wolności – i wokół wszystkiego, co traciłem. Każdej nocy przeszywał mnie wstyd za cenę, jaką za moją wolność płacili oni, ukochani, których z pewnością nigdy nie zobaczę.

      – Mógłbym się targować – odezwał się wysoki Kanadyjczyk z ciemnego kąta pokoju. Niespodziewanie wypowiedziane słowa zabrzmiały jak łoskot kamieni na blaszanym dachu. – Mogliśmy stargować cenę tego pokoju. Płacimy sześć