9-7fe5-5210-8301-446954257133.jpg" alt="Okładka"/>
Penny Jordan
Trudna miłość
Tłumaczenie:
Janusz Węgiełek
PROLOG
Pokój był słabo oświetlony i sprawiał dość nieprzyjemne wrażenie. W powietrzu unosił się zwietrzały zapach środków dezynfekujących, a na metalowych szafkach na akta zalegała warstwa kurzu. Oszklone matowymi szybami okno wychodziło na szpitalny parking. Widać było ciemne zarysy zajeżdżających i odjeżdżających samochodów oraz zamglone sylwetki przechodzących osób.
Dziewczyna siedząca na krześle obserwowała apatycznie ten monotonny teatr cieni. Natomiast starsza kobieta za biurkiem kierowała wzrok ponad jej głową na mężczyznę, który stał oparty o framugę uchylonych na korytarz drzwi, jakby nie mógł się zdecydować, czy lepiej się cofnąć, czy też wejść do środka. Swoim wyglądem budził zaufanie, lecz sądząc z wyrazu jego twarzy, sam stracił ufność w porządek tego świata.
Pokój był klitką i nadawałby się raczej na rupieciarnię. Z korytarza dobiegały typowe odgłosy szpitalnego dnia – rozmowy pielęgniarek, turkot kółek łóżka toczonego po linoleum, wrzaski noworodków, czyjeś niestrudzone matczyne „a-a-a...”.
Dziewczyna oderwała wzrok od okna. Miała bladą twarz i bardzo szczupłe ciało. W jej głosie wyczuwało się lęk i napięcie.
– I jest pani pewna, że nikt się nie dowie... dosłownie nikt? – pytała. Miała zaledwie dziewiętnaście lat, wyglądała jednak na dużo młodszą... ale i dużo starszą niż w rzeczywistości.
– Nikt. Nikt się nie dowie – zapewniła ją kobieta.
W otwartych drzwiach na chwilę pojawiła się niosąca dziecko pielęgniarka. Dziewczyna drgnęła.
– Gdzie mam podpisać? – spytała przytłumionym głosem.
Kobieta pokazała miejsce na dole dokumentu.
– Mam nadzieję, że podjęła pani decyzję w pełni świadomie – powiedziała, gdy dziewiętnastolatka sięgnęła po długopis. – Z chwilą gdy podpis zostanie złożony, nie będzie już odwrotu. – Spojrzała na stojącego w drzwiach mężczyznę, który kiwnął głową.
– Tak, tak, zdaję sobie z tego sprawę – potwierdziła dziewczyna. Jej głos szeleścił jak jesienne liście sypiące się z drzew za oknem. Sięgnęła po pióro i drżącą ręką napisała najpierw swe imię, później nazwisko.
Starsza kobieta współczuła jej, ale nie mogła pomóc.
– Tak chyba będzie najlepiej. Zobaczy pani. Czas leczy rany. Z czasem pani zapomni.
– Zapomnę? – Dziewczyna ożywiła się, jej oczy zabłysły. – Nigdy nie zapomnę. Przenigdy. Nie zasługuję na dar zapomnienia.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Czy już czytałeś moją ocenę oferty Japończyków?
Bram Soames oderwał wzrok od półnagich koron drzew londyńskiego skweru i odwrócił się twarzą do syna.
Obu mężczyzn łączyło daleko idące fizyczne podobieństwo. Obaj byli słusznego wzrostu, mocno zbudowani i gibcy w ruchach, co świadczyło, że nie stronią od sportu i codziennej gimnastyki. Obaj mieli też takie same grube i gęste ciemnobrązowe włosy, chłodne zielone oczy i arystokratyczne rysy twarzy. Zresztą kropelka błękitnej krwi bodaj nawet krążyła w ich żyłach, gdyż w ich rodzinie mówiło się o nielegalnym związku miłosnym pomiędzy praprababką Brama ze strony ojca i pewnym parem zasiadającym w Izbie Lordów. Była to klasyczna i raczej sentymentalna opowieść o uwiedzeniu niewinnej córki pastora przez rozpustnego, zblazowanego arystokratę. W głębi duszy Bram odnosił się z rezerwą do tej historii, ale ponieważ z natury był człowiekiem tolerancyjnym wobec słabostek bliźnich, nigdy publicznie nie kwestionował słów swojej babki, jako że to ona właśnie była strażniczką i przekazicielką rodzinnej tradycji.
Jednym z elementów tej tradycji było również i to, że najstarszy syn otrzymuje na chrzcie przechodzące z pokolenia na pokolenie imię swych przodków. Tak więc jemu, Bramowi, nadano trzy imiona – Brampton Vernon Piers.
W przypadku Jaya, jego syna, rzeczy ułożyły się zdecydowanie inaczej, z tym że ten akurat przypadek...
Nie dokończył swych rozmyślań, gdyż Jay odezwał się ponownie, nie uzyskawszy odpowiedzi na pytanie.
– Więc jak? Czytałeś'?
Postronni obserwatorzy brali ich bardziej za braci niż za ojca i syna. Bram traktował te pomyłki z wrodzoną sobie pobłażliwością, ale Jay irytował się i pieklił.
Było zresztą rzeczą zrozumiałą, że piętnaście lat różnicy mogło zamącić w głowie niejednej osobie przyzwyczajonej do typowych pokoleniowych przedziałów czasowych.
A teraz Jay czekał na jego odpowiedź, którą, Bram wiedział to z absolutną pewnością, nie będzie zachwycony.
– Przykro mi, synu, lecz nie pójdziemy na to. Jesteśmy firmą zbyt małą, by ryzykować aż taką ekspansję. Po prostu brak nam zarówno środków, jak ludzi. Ten japoński projekt, gdybyśmy podłączyli się do niego, wymagałby zatrudnienia całej masy prawników i księgowych, żeby tylko na tych dwóch specjalnościach skończyć.
– Tak, tyle że zyskalibyśmy szansę, która być może więcej się nie powtórzy – przerwał mu Jay z pierwszymi oznakami gniewu. – Teraz, przy najlepszych szacunkach, plasujemy się zaledwie w trzeciej lidze firm komputerowych. Poparcie Japończyków...
– Moja ocena różni się od twojej. Mały nie znaczy zły. Gdybyśmy nie znajdowali się w czołówce, nie zainteresowałby się nami żaden Japończyk.
– Ale musimy się rozwijać! – eksplodował Jay. – Kto stoi, ten się cofa. Przede wszystkim jest do zdobycia rynek amerykański, cenny ze względu na swoją ogromną chłonność, ale także Europa Środkowa, gdzie komputeryzacja nabiera coraz większej dynamiki. Zaopatrywaliśmy do tej pory firmy specjalistyczne, zwróćmy naszą ofertę do całych społeczeństw. Spójrz na to...
– Z naszymi produktami możemy być tylko tam, gdzie jesteśmy. Jakość jest naszą dewizą i na niej zbudowaliśmy swoją pozycję. Zadowalamy fachowców. Nie starajmy się zadowolić wszystkich, gdyż fachowcy się od nas odwrócą.
– A w czym to niby jesteśmy tacy dobrzy? – Jaya roznosiła wściekłość. – Zresztą zapytam o coś innego. Dałeś mi biuro i wygodne stanowisko dyrektorskie, ale gdzie moja realna władza, gdzie wsparcie z twojej strony? – W zielonych oczach syna pogarda walczyła o lepsze z wrogością; serce Brama zdrętwiało od smutku i goryczy.
Władza, kontrola, uznanie – wszystko to odgrywało dla Jaya niebagatelną rolę. Rozkapryszone dziecko, które przez całe lata zaspokajało swoje zachcianki tylko dlatego, że wina i ból odebrały Bramowi siłę stanowczości, zmieniło się w porywczego i wiecznie niezadowolonego z życia młodego mężczyznę.
Ale powiedzenie Jayowi, że jego pragnienie władzy ma korzenie w bolesnych przeżyciach okresu dzieciństwa, byłoby równoznaczne z drażnieniem tygrysa krwawiącym ochłapem mięsa.
Tak, Jay był dla Brama ciągłym wyzwaniem, raną, która nie chciała się zagoić, a w końcu nawet zagrożeniem. Bram wiele by dał, żeby było inaczej.
Rozłożył ręce.
– Przykro mi, Jay. Korzystaj rozważnie z tej skromnej władzy, jaką posiadasz. A co do Japończyków, to na ten skok się nie piszemy.
W pretensji Jaya kryła się sugestia, że stanowisko, jakie zajmował, Bram stworzył specjalnie z myślą o podporządkowaniu go sobie i utrzymaniu w stanie zależności. Rzeczywistość przedstawiała się jednak inaczej. Bram przez wiele lat pielęgnował w sobie nadzieję, iż jego syn wybierze zawód niezwiązany z rodzinnym biznesem. Ale Jay odziedziczył nie tylko kolor jego oczu i włosów. Już jako mały chłopiec zainteresował się komputerami i zaliczał się obecnie do najzdolniejszych i najbardziej twórczych programistów komputerowych swojego pokolenia. Opracowywanie specjalistycznych programów