PENNY JORDAN

Trudna miłość


Скачать книгу

w ogóle znam Japończyków, to założą, że wycofanie się jest tylko grą pozorów, mającą na celu wynegocjowanie lepszych warunków.

      Jay zmarszczył czoło. Obojętnie, co pomyślą sobie Japończycy, najważniejsza była przyszłość firmy i ona leżała mu na sercu. Nie zamierzał rezygnować z planów. Musiał przełamać opór ojca. Musiał mu udowodnić, że to on ma rację.

      Odkąd sięgał pamięcią, zawsze w ich wzajemnych stosunkach było coś, co wymykało się racjonalnej definicji. Jay wiedział tylko, że od początku pragnął ze strony ojca bezwzględnej wyłączności i traktował z agresywną wrogością każdego, kto chciałby zawładnąć choć częścią myśli i uczuć Brama. A teraz, kiedy miał dwadzieścia siedem lat, a więc, wydawałoby się, był dostatecznie dorosły, by móc zrezygnować ze swych roszczeń, wciąż pod tym jednym względem pozostawał dzieckiem. Nadal pragnął mieć ojca wyłącznie dla siebie i nadal u źródeł tego pragnienia leżał nieokreślony strach.

      Zdarzało się, że pogrążał się w utopijnych marzeniach o całkowitej władzy nad ojcem, wręcz o ubezwłasnowolnieniu go, by potem troskliwie się nim zająć. Komiczna strona tej utopii tłumaczyła się faktem, że Bram miał zaledwie czterdzieści dwa lata i ani myślał wypuszczać cugli z rąk.

      Tymczasem jednak następowały błyskawiczne zmiany. Przemysł komputerowy rozwijał się w rekordowym tempie, zagarniał dla swoich potrzeb najświetniejsze umysły i oferował wręcz co godzina jakąś nowinkę. Przyszłość tego przemysłu, podobnie jak przemysłu samochodowego, leżała w masowych, a nie tradycyjnych i wyspecjalizowanych rynkach.

      Na domiar złego ojciec w ostatnim okresie planował zaangażowanie się w coś, co jeszcze bardziej miało zawęzić tę specjalizację. Chodziło o opracowanie programów dla indywidualnych potrzeb ludzi ułomnych, i to zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym. Szczytna idea, lecz na szczytnych ideach jeszcze nikt nie zarobił złamanego grosza. I dlatego Jay wybuchnął teraz wściekłą tyradą przeciwko temu pomysłowi. A kiedy skończył, usłyszał w odpowiedzi:

      – Zdaję sobie sprawę, że w najbliższej przyszłości żadnych zysków z tego nie możemy się spodziewać. Ale czy oznacza to, że nie powinniśmy zaoferować pomocy tym, którym grozi zepchnięcie na całkiem już boczny tor? Poza tym, jeśli się nam poszczęści, zyskamy wówczas na tym polu wyłączny patent, a w dalszej kolejności godne uwagi profity.

      – Tylko mi nie mów, że robisz to dla jakichś przyszłych zysków – obruszył się Jay, by zaraz sarkastycznie się uśmiechnąć. – Bzdury. Robisz to, bo jesteś litościwą duszą i wszyscy o tym wiedzą. Anthony Palliser to nie jest facet, który przyszedł zaproponować ci pieniądze. On dobrze wie, że poza tobą nikt w biznesie nie poszedłby na opracowywanie takich programów...

      – Programów – wpadł mu w słowo Bram – które sprawią, że osoby posługujące się nimi będą zdolne do społecznego komunikowania się. Pomyśl, co to znaczy, Jay.

      – Pomyślałem i uważam, że będzie to zwykłe trwonienie czasu i pieniędzy.

      – Mojego czasu i moich pieniędzy – uściślił Bram.

      Ano właśnie. Czas ojca i pieniądze ojca. Obie te dziedziny, egzystencjalna i materialna, ukształtowały też jego, Jaya, duszę. Pamiętał z okresu wczesnego dzieciństwa ów zimny kobiecy głos: „Bram, na miłość boską, opamiętaj się. Odpowiedzialność za dziecko to jedna sprawa, a fakt, że stoisz przed szansą zrobienia pieniędzy, to druga. Potrzebujesz ich i to zaraz, natychmiast”.

      Nienawidził tej kobiety i ta nienawiść przetrwała w nim do dzisiaj. Helena zresztą odpłacała mu pięknym za nadobne.

      – O której lecisz do Nowego Jorku? – usłyszał pytanie ojca.

      – O wpół do siódmej wieczorem. Dlaczego pytasz? – dodał podejrzliwie.

      – Mam się spotkać z Anthonym o wpół do piątej, więc pomyślałem sobie, że mógłbyś mi towarzyszyć.

      – Po co? Przecież już klamka zapadła. Zaangażowałeś swój czas i swoje pieniądze.

      – Jay... – zaczął Bram, lecz jego syn, uznawszy widocznie, że dalsza rozmowa nie ma sensu, odwrócił się i sztywnym krokiem opuścił gabinet.

      Nie było najmniejszych wątpliwości, że wyszedł z gniewem i obrazą w sercu.

      „Manipuluje tobą, a ty pozwalasz mu na to” – niejednokrotnie ostrzegała go w tamtych latach Helena i oczywiście miała rację. Ale jak powiedzieć małemu dziecku, które budziło się po nocach z płaczem za swoją matką i dziadkami, dziecku, którego agresja była tylko formą obrony przed paraliżującym je strachem, że jeśli dalej będzie tak się zachowywało, to wyrzeknie się go również jego własny ojciec? Jak karać takie dziecko za jego nieznośny upór i nadmierną dumę, skoro wiadomo, że są tylko maską, za którą Jay skrywał rozpaczliwe pragnienie miłości? Jak mimo jego bezwzględnego sprzeciwu i buntu, wyrażającego się czasem nawet fizyczną agresją, nie przytulić go do piersi i nie chronić własnym ciałem przed ciosami, których nie szczędzi los?

      Tak, bez wątpienia najbardziej bolesne i brzemienne goryczą w tym wszystkim było to, że Jay konsekwentnie odrzucał wszystkie dowody ojcowskiej miłości. Jakby pocałunki Brama paliły mu policzki, a pieszczoty porażały prądem.

      – Naprawdę nie musisz czuć się winny – zapewniała go Helena, widząc, jak głęboko przeżywa każde takie odtrącenie.

      – Sęk w tym, że czuję się winny. Ostatecznie jestem jego ojcem.

      – Miałeś zaledwie piętnaście lat – przypominała mu. – To jeszcze smarkaty wiek.

      – Tak – godził się Bram. – Ale to właśnie Jay płaci teraz za moją niedojrzałość. Żaden piętnastoletni chłopak nie może być ojcem, jeśli to słowo ma oznaczać coś więcej niż tylko danie nasienia. W jakimś więc sensie ograbiłem Jaya z szansy urodzenia się w prawdziwej rodzinie, gdzie byłby chciany, kochany i gdzie czułby się bezpiecznie.

      – Przecież zapewniłeś mu bezpieczeństwo – upierała się Helena. – Dałeś mu dom i wyrzekłeś się dla niego swojego prywatnego życia, swoich planów i swoich przyjaciół. Powinien być ci za to wdzięczny, a nie dręczyć cię przy każdej okazji.

      – Mylisz się. Żadne dziecko nie musi poczuwać się do wdzięczności za miłość i rodzicielską troskę. Wiem, że Jay jest trudnym chłopcem...

      – Trudnym! Chciałeś chyba powiedzieć „nie do zniesienia”. On rujnuje ci życie. I dlatego w równym stopniu dla jego dobra, co dla własnego, powinieneś mu zapewnić jakąś specjalną opiekę...

      Co Bram ciągle dostrzegał w swoim już dorosłym synu, a co umykało uwagi innych, to strach dziecka, które wie, że musi zabiegać o miłość ojca, miłość kapryśną i zależną od okoliczności, jako że nie ma trwałych uczuć na tym świecie. I tego właśnie – niepewności i strachu w oczach dziecka – on, Bram, nie mógł sobie wybaczyć.

      Żywił kiedyś nadzieję, że gdy Jay dorośnie, zrozumie, że ten strach, który motywował całe jego postępowanie, był niepotrzebny i niczym nieusprawiedliwiony. I że wystarczyło zwolnić ów zazdrosny uścisk, pozwolić ojcu swobodniej odetchnąć, otworzyć drzwi domu na przyjęcie przyjaciół, a życie ich obu stałoby się pełniejsze i bogatsze. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło.

      Z upływem czasu doszło jedynie do niewielkiego przesunięcia akcentów. Do tamtej zazdrości o ich wspólną prywatność dołączyła zazdrość o kobiety. Bram wiedział jedynie z plotek, przypadkowo zasłyszanych słów oraz biurowej poczty pantoflowej, że jego syn sieje spustoszenie wśród kobiet, żądając jednak wyłącznie ich ciał i ze swej strony oferując dokładnie to samo.

      Raz na pewnym przyjęciu