PENNY JORDAN

Trudna miłość


Скачать книгу

      Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Wyszli na wyłożoną marmurami klatkę schodową. Sekretarka zapukała do drugich drzwi po lewej.

      I wówczas to Taylor Fielding po raz pierwszy ujrzała Bramptona Soamesa.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      I wówczas też Brampton Soames po raz pierwszy ujrzał Taylor Fielding.

      Szła ku niemu od biurka kobieta wysoka, smukła, o urodzie tak subtelnej i tak zmysłowej zarazem, tak, można by rzec, wyrafinowana, że widok jej ciała (bo przecież udało mu się zobaczyć jej ciało poprzez granatowy kostium z miękkiej wełny i skromną białą bluzkę ze stojącym kołnierzykiem) wzbudził w nim pragnienie zarówno śmiechu, jak płaczu.

      Śmiechu, gdyż było rzeczą niemal komiczną, by tak wspaniałe ciało oblekać w tak niestosowny ubiór; w tym wypadku nawet najbardziej udane projekty głośnych krawców francuskich byłyby zaledwie godne tej przecudnej szyi i tych obłędnych nóg. A płaczu dlatego, bo taka piękność boli. Chciałoby się wyciągnąć rękę i dotknąć jej, może nawet pogłaskać ją – nie z żądzy, ale niemal z religijnej czci, jaką wzbudziła w patrzącym. O nie, ta kobieta nie była Amerykanką, nie z tą bladą, prawie przezroczystą skórą, której, wydawało się, nigdy nie pieściło słońce, i nie z tymi świetlistymi szarobłękitnymi oczami i włosami w kolorze ciemnego mahoniu, zebranymi w kok na tyle głowy.

      I nagle wszystko stało się dla nich jasne. On wiedział, że został przez nią przebudzony z długotrwałej śpiączki, ona zaś odgadła to i wyraziła sprzeciw gniewnym spojrzeniem.

      Świadomość narastającej gwałtownie ekscytacji, połączonej z całkowitą utratą kontroli nad sobą, wprawiła go w stan irytacji. Zachowywał się jak szczeniak i, doprawdy, nie dawał tym o sobie najlepszego świadectwa. Co też ta „miss” Taylor Fielding sobie o nim pomyśli?

      Wiedział, że jest wolnego stanu, gdyż dostrzegł to właśnie słowo – miss – wypisane na tabliczce przytwierdzonej do drzwi jej gabinetu.

      – Taylor, przedstawiam ci pana Soamesa – powiedziała sekretarka.

      – Bram – rzekł, wyciągając rękę.

      Taylor odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym zimnej wyniosłości. Prawdopodobnie nie raz już musiała spotykać się z tego rodzaju reakcjami na jej niezwykłą urodę.

      – Wybrałam dla pana informacje, o które prosił mnie sir Anthony – powiedziała, gdy sekretarka zostawiła ich samych. – Oto one...

      Pchnęła ku niemu dokumenty i błyskawicznie cofnęła rękę, jakby obawiając się, że on chwyci ją i przytrzyma. W każdej innej sytuacji ta połączona z bojaźnią ostrożność wprawiłaby go w pyszny humor, ale teraz czuł się jedynie boleśnie dotknięty. Bądź co bądź, obawiała się go osoba, do której za wszelką cenę musiał się zbliżyć.

      – Podobno pracuje pani tutaj już od dwudziestu lat.

      Tym razem nie płochliwe cofnięcie ręki, tylko płochliwe spojrzenie, które uciekło gdzieś w bok, wyraziło jej strach. Lecz tak naprawdę to czego się zlękła? Jego słów, które odsłoniły studnię czasu, czy też tego, co w nim narastało i co dobrze wyczuła kobiecą intuicją?

      Zaintrygowany, Bram zapragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Chciał też uwolnić ją od tego napięcia, spowodować przemianę tej kobiety z istoty czujnej i nieufnej w rozluźnioną i roześmianą.

      Lecz jak miał tego dokonać? Droga wiodąca do jej duszy i... łóżka wydawała się w tym przypadku kręta i usiana zasadzkami.

      Nagle skarcił siebie w myślach. Czy już i tak nie miał dostatecznie skomplikowanego życia, by jeszcze fundować sobie nowe powikłania? Stał naprzeciwko kobiety, która nie kryła, że uwiedzenie jej może okazać się zadaniem ponad jego siły.

      – Pańskie materiały – powtórzyła Taylor Fielding.

      Patrzyła na Bramptona Soamesa i zapytywała siebie w duchu, co kryje się za tym jego natarczywym spojrzeniem. Nie lubiła mężczyzn, którym wydawało się, że mają pełne prawo przekraczania oczyma granic kobiecej prywatności i sięgania aż do sfery najbardziej intymnej. Były to spojrzenia łupieżców, gotowych w każdej chwili przejść do bezpośredniego działania. Tu również musiała liczyć się z koniecznością odparcia agresji. Bo patrzył tak, jakby szykował się do pierwszego skoku.

      Nie myliła się. Atak nastąpił.

      – Czy zje pani ze mną kolację? – zapytał, nie bawiąc się w żadne wstępne uprzejmości.

      Zalała ją fala gniewu. Ten natręt, ten najeźdźca, który już zdążył pozbawić ją spokoju, choćby przez sam fakt pojawienia się przed nią i unieruchomienia jej w swoim zdobywczym spojrzeniu, liczył na dużo, ale to dużo większe łupy. Musiała poskromić go i pozbawić złudzeń.

      Tymczasem Bram dobrze wiedział, jaką otrzyma odpowiedź. Wiele kobiet poruszyłoby niebo i ziemię, byleby tylko pokazać się w jego towarzystwie, lecz Taylor bez wątpienia została ulepiona z innej gliny. Po chwili usłyszał więc dokładnie to, czego się spodziewał:

      – Nie.

      Nawet nie zadała sobie trudu, by ubrać tę odmowę w formę konwencjonalnej grzeczności. Cisnęła w niego słówkiem „nie” niczym granatem ręcznym, zupełnie jakby chciała widzieć go rozerwanego na strzępy. Było już zbyt późno na udowadnianie jej, że on, Bram, jest całkiem innym człowiekiem od tego wyobrażenia o jego osobie, które zapewne powzięła na podstawie sztubackiego zachowania, jakim się popisał. Wątpił, by uwierzyła jakimkolwiek słownym zapewnieniom, wątpił nawet w jej dobrą wolę uwierzenia. Zbyt już zraził ją tym, że ośmielił się tak brutalnie przekroczyć linię, którą wokół siebie zakreśliła.

      Bram natknął się już na kobiety, które szczerze nienawidziły mężczyzn, lecz między nimi a Taylor istniała pewna zasadnicza różnica. Postawę tamtych dawało się sprowadzić do beznamiętnej pogardy, nienawidziły mężczyzn bardziej rozumem niż zmysłami. Natomiast w tej kobiecie płonęły ognie przeróżnych namiętności i wzruszeń. Była niczym rzeźba z alabastru, w którą wtłoczono kipiącą krew. W związku z tym zadawał sobie pytanie, czy ona zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest pociągająca, a przez to narażona na atak, w tym wypadku na atak z jego strony? Bo o tym, żeby się wycofał i poszedł swoją drogą, nie mogło już być mowy.

      – Trudno. Będę z panią w kontakcie. Jeszcze nie tracę nadziei.

      Drgnęła, a jej blada twarz stała się jeszcze bledsza. Zagroził jej oblężeniem – czyż tak postępuje się w sytuacji, gdy zachowaniem drugiej strony kieruje strach? Jak mógł okazać się takim głupcem, prostakiem i barbarzyńcą? Zamiast podsycać jej bojaźń, powinien był raczej dać jej do zrozumienia, że nie ma w nim woli zdobywania i że to wszystko to tylko takie sobie igraszki. Czuł jednak, że w tym wypadku nie wolno mu mijać się z prawdą. Zdecydowany był zdobyć tę niezwykłą kobietę i nie zamierzał ukrywać przed nią swojej determinacji.

      – Rany, ale seksowny gość! – skomentowała współpracownica Taylor, która chwilę wcześniej minęła się w drzwiach z wychodzącym Bramptonem. – Powiesz coś o nim?

      – To Brampton Soames, właściciel Soames Computac.

      – Nieźle! Więc do tych wszystkich zewnętrznych wspaniałości można dodać jeszcze pieniądze! Słyszałam o milionerze o tym nazwisku, ale myślałam, że ci bogacze są zazwyczaj starzy. Ten, o ile wiem, ma już dorosłego syna.

      – Nie mam pojęcia. Nie interesowałam się dotąd życiem prywatnym pana Soamesa – odrzekła Taylor.

      Nie interesowała się w przeszłości i nie miała zamiaru interesować się w przyszłości.