Ze zdjęcia uśmiechnęła się do niej młoda dziewczyna. Miała szaroniebieskie oczy i kasztanowe włosy w lokach. Biła z jej delikatnej twarzy radość i ufność. Uśmiechała się jakby do szczęścia, które czekało ją w życiu.
Taylor poczuła nagle łzy pod powiekami.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– Akta Mike'a Gibbonsa leżą już na pańskim biurku, a on sam powinien zadzwonić późnym popołudniem. Poza tym o Jaya dopytywali się Franklinowie. Kiedy powiedziałam im, że chwilowo jest w Nowym Jorku, zapytali, czy mogliby porozmawiać z panem.
– Marcia, nie zajmuj się głupstwami. Dam sobie radę. Masz teraz ważniejsze sprawy na głowie. Richard podrzuci cię do szpitala. Samochód już czeka na dole. – Bram uniósł dłoń w ostrzegawczym geście, widząc, że jego sekretarka chce z nim dyskutować. – Żadnych „ale”. Zrobisz tak, jak powiedziałem.
Marcia podziękowała mu bladym uśmiechem i odeszła. Pół godziny temu dostała telefon, że jej mąż przewieziony został do szpitala z podejrzeniem zawału serca. Bramowi nietrudno było sobie wyobrazić jej niepokój. Ona i jej mąż przekroczyli już czterdziestkę i mieli dwoje dzieci, które studiowały. Marcia pracowała u Brama od dziesięciu lat, znała wszystkie jego przyzwyczajenia i słabostki i jak na dobrą sekretarkę przystało, czyniła wszystko, by praca w biurze wydawała mu się nie pracą, tylko przyjemną rozrywką. A teraz martwiła się tyleż o swojego męża, którego powaliła ciężka choroba, co o szefa, który mógł zagubić się w napiętym programie dnia.
Marcia była kimś więcej niż tylko sekretarką; w istocie kontrolowała całą pracę biura firmy. Znała wszystkich klientów z imienia i nazwiska, wtajemniczona też była we wszystkie handlowe i rynkowe przedsięwzięcia. Bram miał jeszcze drugą sekretarkę, sporo młodszą od Marcii Louise, lecz ta akurat była na urlopie. Musiał więc naprawdę sam sobie radzić dzisiejszego dnia. Przewertował w myślach kalendarz spotkań i zaraz na początku natknął się na Taylor Fielding.
Taylor Fielding. Kiedy rozmawiał z nią wczoraj przez telefon, usłyszał w jej głosie wyraźny strach. Czego się bała? Mógłby iść o zakład, że na pewno nie jego. Pewność swą czerpał z faktu, że nie wyglądała mu na osobę, pod którą uginają się nogi na widok człowieka z sumą na koncie długą jak tasiemiec. Wręcz przeciwnie. Podczas ich pierwszego i zarazem ostatniego spotkania odniósł wrażenie, że nie przypadł jej do gustu. Przez cały czas zachowywała daleko posuniętą rezerwę. Ani śladu zachwytu czy cielęcego oczarowania jego osobą. W rezultacie to on był oczarowany i zachwycony.
Zaczął bębnić palcami po blacie biurka. Coś mu zaczęło szeptać do ucha, że powinien odwołać spotkanie z Taylor. Ale co dalej? Miał prosić Anthony'ego o wyznaczenie innej osoby? Miał zarzucić projekt? Wykluczone. Bez względu na okoliczności on i Taylor byli w tej chwili skazani na siebie.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który znalazł w rejestrze Marcii.
Taylor rozmawiała właśnie z sir Anthonym, gdy zadzwonił telefon. Usłyszawszy w słuchawce głos Brama Soamesa, cała zdrętwiała, a jej dłonie zwilgotniały.
– Przykro mi, Taylor, ale na razie przykuty jestem do biurka. Dzwonię więc z propozycją przesunięcia naszego spotkania na późne popołudnie. Mógłbym wysłać po ciebie samochód.
Zrozumiała, że znalazła się w potrzasku. Naprzeciwko siedział sir Anthony i na pewno słyszał wszystko to, co i ona słyszała. Poza tym ze zrozumiałych względów musiał być ciekaw jej decyzji.
Niemal chora ze skrępowania i tłumionego lęku, pokiwała głową na znak zgody, potem dopiero uświadamiając sobie, że zachowuje się jak ostatnia idiotka.
– Będę czekała – wydusiła z siebie.
– Naprawdę nie było najmniejszej potrzeby wysyłać po mnie samochodu – zaatakowała Taylor, wchodząc do gabinetu Brama. – Ostatecznie dwudziestominutowy spacer ulicami miasta to nie himalajska wspinaczka. Poza tym są taksówki. Chyba że mam to odczytać jako zawoalowaną groźbę...
Bram miał za sobą ciężki dzień. Kobieta zastępująca Marcię pracowała w firmie od niedawna i była sparaliżowana swoją nową funkcją. Nabożna cześć, jaką okazywała Bramowi, wzmagała tylko jego irytację. W rezultacie na ostre słowa Taylor zareagował z nietypową dla siebie gwałtownością.
– Nie rozumiem. Trzeba chorobliwego przewrażliwienia, żeby za tym, co uczyniłem w najlepszej intencji, dopatrywać się groźby – rzekł, krótkim gestem ręki wskazując jej krzesło.
– Wszystko zależy od punktu widzenia – odparowała. – Różne bywają środki przymusu i nacisku. Narzucenie mi szofera z samochodem miałam prawo przeżyć jako porwanie.
– Porwanie? – Pochmurna do tej chwili twarz Brama wykrzywiła się w groteskowym uśmiechu. – W środku dnia i w centrum Londynu?
– W środku dnia i w centrum Londynu zdarzają się najgorsze rzeczy – odparła, urażona do żywego jego rozbawieniem.
– Aha. Rozumiem. W takim razie podsumujmy. Kazałem porwać cię i przewieźć tutaj wbrew twojej woli. Wybacz, ale to miejsce nie przypomina w niczym ani więzienia, ani domu na odludziu, gdzie mogłoby dokonać się uwiedzenie uprowadzonej ofiary.
Taylor wciąż stała, a jej oczy płonęły gniewem. Jak śmiał naigrawać się z niej! Dobrze wiedział, że to nie uwiedzenie miała na myśli.
– Nie lubię, gdy się mnie przesuwa z miejsca na miejsce niczym figurę szachową. To raczej ty powinieneś przyjechać do mnie, lecz oczywiście takie rozwiązanie godziłoby w twoje wysokie mniemanie o sobie.
Przeczesał włosy palcami.
– Źle patrzysz na te rzeczy, Taylor. Zmieniłem koncepcję naszego spotkania, bo moja sekretarka musiała przerwać pracę, żeby odwiedzić w szpitalu swojego męża. A ponieważ nagromadziło się poza tym kilka pilnych spraw, nie mogłem opuścić biura.
Taylor poczuła, że jej gniew ustępuje pod naporem zażenowania. Ta awantura była chyba rzeczywiście niepotrzebna. Bram przysłał po nią samochód i to przypomniało jej tamten dzień... Ale wolała nie myśleć w tej chwili o przeszłości. Dość że popełniła fatalny błąd w ocenie jego intencji i było jej wstyd z tego powodu.
– Daję słowo – ciągnął tymczasem Bram – że wysyłając po ciebie Richarda, chciałem po prostu być uprzejmy. Chyba zgodzisz się też, że zaoszczędziło to nam trochę czasu. Ani mi przez myśl nie przeszło, że odbierzesz to jako zamach na swoją wolność. Jeśli jednak dotknęło cię to w jakiś niejasny dla mnie sposób, to gorąco przepraszam. – Uśmiechnął się i nabrał w płuca powietrza. – Nie każdy potrafi współpracować z każdym, ale my mamy tę przewagę nad innymi, że oboje pragniemy tego samego. To znaczy doprowadzenia projektu do pomyślnego końca.
– O ile jest to w ogóle możliwe – nadmieniła, siadając naprzeciw niego.
– Nie wierzysz w powodzenie naszego przedsięwzięcia?
– Już były podobne próby, ale wszystkie skończyły się fiaskiem.
– Fakt, że komuś się nie udało, nie musi odbierać nadziei na sukces. Może nam się powiedzie.
Taylor poczuła, że użyta już dwukrotnie przez Brama forma „my” sprawia jej wyraźną przyjemność. Zaraz jednak zganiła siebie w duchu za naiwność. Bram Soames, tytan pracy zespołowej, pewnie wyćwiczył się już w przekonywaniu innych, iż są niezbędni i niezastąpieni. To z jego strony zwykła rutyna i nic więcej. Nie powinna tak łatwo pozwalać sobą manipulować.
– Mój syn, Jay, chętnie zgodziłby się z tobą. On również przeciwstawia mi swój sceptycyzm. Będę