Adrianna Biełowiec

Alfa Jeden


Скачать книгу

prowadzone rozmowy, komplikacje związane z ostatnimi badaniami nad entraserem, czipem najnowszej generacji – wszystko to rozpraszało myśli Edgara i sprawiało, że nie mógł skupić się dostatecznie na celu wizyty i wychwycić powagi sytuacji. Jak miał ją zresztą poczuć, skoro ta banda rozbisurmanionych dzieciaków wokół zachowywała się, jakby przyszła oglądać mającą się wkrótce rozpocząć jatkę niczym transmisję z meczu piłkarskiego?

      W pomieszczeniu zapanowała cisza jak w próżni dopiero, gdy donośnie: "Proszę o spokój!" Jakowlewa rozbrzmiało w głośniku. Strzelbowskiego ogarnął niepokój, podobny do tego, jaki miewają pacjenci przed ciężką operacją. Właśnie w pełni uświadomił sobie, po co tu przyszedł i czym będzie zajmować się przez najbliższe miesiące. Dotychczas starał się ignorować te niewygodne myśli, bądź, pochłonięty pracą, po prostu nie pozwalał im wejść sobie do głowy. Obawiał się, że presja czekającego go zadania, zadania kolidującego z jego moralnością, naruszy cieniutką strunę wrażliwości w jego wnętrzu, choć to nie Strzelbowskiego miał dotyczyć eksperyment, lecz Enrila, zwanego oficjalnie obiektem Alfa Jeden. Czyli A1 w żargonie kochających znaki i cyfry naukowców.

      W czasie ostatnich trzech lat spędzonych w wydziałach Genetyki oraz Bioniki, Edgar miał okazję zobaczyć Enrila zaledwie dwukrotnie. Za pierwszym razem oglądał go pogrążonego w nieświadomości, podłączonego do aparatury i zawieszonego w płynie organicznym komory lęgowej na kilka miesięcy przed "narodzinami". Drugi raz ujrzał obiekt w trakcie badań w centrum medycznym, także nieświadomego otoczenia. Stworzony in vitro mężczyzna nie zrobił w obu przypadkach na Edgarze najmniejszego wrażenia, w końcu laboratoryjna hodowla ludzi nie była niczym niezwykłym od dziesięcioleci. Jednak teraz, kiedy laboranci Wydziału Genetyki przekazali pałeczkę członkom "Likwidatora", doktor będzie miał niejedną okazję do obejrzenia Enrila w pełnym majestacie. A na pewno będzie na co popatrzeć. Obiekt A1 był bowiem człowiekiem zmodyfikowanym genetycznie na życzenie armii Republiki Europejskiej, której siedmiu przedstawicieli – sześciu oficerów z generałem Relagardem Czurmą na czele – siedziało w rzędzie za plecami Edgara, czekając na pierwsze wyniki pracy Jakowlewa. To właśnie armia Republiki zainicjowała całą aferę wokół projektu, zamawiając go u będącej zwycięzcą przetargu Korporacji Starlight, a wykonawcą została placówka Inion Vertex.

      – Możemy zaczynać – Dawid rzekł zdawkowym tonem. Splótł ramiona na piersi i wlepił spojrzenie w holograficzny monitor przed sobą, na którym widać było główne podwoje Asfarii, wykonane z karbonizowanej stali, okute tytanem, do tego zabezpieczone antabami. Generał Czurma przytaknął Jakowlewowi aprobująco.

      Doktorzy Alexander i Raven mamrotali coś między sobą podnieconymi, lecz przyciszonymi głosami; Edgar uśmiechnął się pocieszająco do Mateusza, na którego bladym obliczu utrwalił się wyraz głębokiego niepokoju. I nie tylko na jego, zauważył Strzelbowski: większość spragnionych wrażeń pracowników placówki, których rola w projekcie ograniczała się do obserwacji i dumania nad potęgą współczesnej genetyki, wpatrywało się w monitory z obliczami będącymi wiernymi kopiami oblicza Lenarta.

      Pułkownik-dezerter Artur pierwszy odzyskał przytomność. Gdy tylko dźwignął się na czworaka, jego głowę przeszyły szrapnele tak straszliwego bólu, że był pewien, iż znów grzmotnie na stalową nawierzchnię i pogrąży się w tej pieprzonej nieświadomości, przez którą wywieziono go cholera wie dokąd. Ostatnim zdarzeniem, jakie Artur pamiętał, była brutalna walka ze strażnikami więziennymi przy wrotach śluzy promu Korporacji. Szczególnie wykarbował mu się w pamięci moment, w którym Juval chwycił za głowę jakiegoś frajera i poderżnął mu gardło składakiem przemyconym w cholewce glana. Zdarzenie nie mogło być narkotykowym majakiem, uświadomił sobie pułkownik, ponieważ nieprzytomny marsjański najemnik leżał nieopodal, rozwalony niczym wyjątkowo narąbany żul, a na jego dłoniach wciąż widniały czerwone, skrzepłe ślady. Wyschnięta krew pokrywała również połowę twarzy Juvala, w którą przygrzał lufą impulsatora kompan zarżniętego strażnika.

      Ciekawe, od jak dawna ich czwórka leżała nieprzytomna w tym… Gdzie oni właściwie byli?, dociekał pułkownik. Dokąd, kurwa, zabrał ich ten cholerny prom Starlightu, po opuszczeniu płyty kosmodromu!? Wykonawszy kilka kroków i pozbywszy się wreszcie niebieskich punkcików sprzed oczu, Artur rozejrzał się z zaciekawieniem po przestrzennym pomieszczeniu. Znajdował się w metalowej hali o kształcie walca i średnicy przynajmniej sześćdziesięciu metrów, może nawet osiemdziesięciu – mężczyźnie wciąż dawały się we znaki skutki działania środka usypiającego, przez co miał problemy z interpretacją obrazu w trójwymiarze. Nie wliczając najniższej kondygnacji, gdzie stał dezerter, pomieszczenie było dwupoziomowe, a poszczególne poziomy tworzyły biegnące naokoło, przytulone do ściany żelbetowo-stalowe pierścienie, szerokie na kilka metrów. Kładki nie miały balustradek, z jednej na drugą dało się przejść wąskimi, metalowymi schodkami. Na obydwu piętrach łypało podejrzliwie kilka wejść prowadzących w półmrok korytarzy. Przez środek hali, od posadzki do wyłożonego promieniście tramami stropu, z których zwisały łańcuchy o nieznanym przeznaczeniu, leciał cylinder wykonany ze stali i duraluminium. Kiedy Artur obchodził go dookoła, co rusz zerkając nieufnie ku paszczom zagadkowych korytarzy i podwojom hali, spostrzegł, że pusta w środku tuba cylindra tworzy szyb windy. Na piętra podjeżdżało się platformą elewatora, następnie wysiadało na podesty, które łączyły się pochylniami z pierścieniowatymi kładkami. Tę najniższą podtrzymywały kwadratowe kolumny. Chłodne światło ampli i lamp płytkowych, wbudowanych w strop i gzymsy, nadawało matowym powierzchniom ponurej barwy szarego błękitu.

      – Ej! – Baryton Artura rozszedł się echem po hali. To odbiło się kilkukrotnie od ścian, nim umilkło. Mężczyzna zachichotał nerwowo. Cała ta kuriozalna geometria kojarzyła mu się z arkadią dla cyrkowców i małp, ponadto z niczym sensownym. Brakowało  okien, przez które można by spróbować określić położenie. Obecność drogich, lekkich, a zarazem najodporniejszych mechanicznie stopów świadczyła, że mogli znajdować się na jakieś stacji kosmicznej, ewentualnie w laboratorium broni. Lecz z pewnością nie było to arizańskie więzienie ani żadne inne, do jakiego Starlight mogłaby ich przetransferować.

      – Wstawaj, szmato! – Podszedłszy do Juvala, dezerter kopnął go w żebra wojskowym buciorem. Kiedy leżący przeklął, natychmiast odzyskawszy przytomność, Artur nieufnie przymrużył oczy. Zauważył bowiem dwa szczegóły, które wcześniej umknęły jego znarkotyzowanej uwadze. Pierwszym było to, że przy każdym leżącym znajdował się gnat, drugim – mieli pod sobą toporną platformę, która zjeżdżała prawdopodobnie szybem do podziemia. – Patrzcie, gdzie pizdy nas wywiozły!

      Juval w pełni odzyskał świadomość, lecz zamiast wstać z zimnego podłoża, leżał jeszcze chwilkę, gapiąc się nieprzytomnie na zwisające ze stropu łańcuchy, przypominające szkielety węży.

      Przemytniczka Katie i płatny morderca Gabriel podnieśli się przed najemnikiem. Oboje czuli się jak skacowani.

      – Nie zasypiaj, durniu! – Pułkownik pochylił się nad leżącym i zaserwował mu mocnego policzka, spostrzegłszy, że najemnik ponownie zamknął oczy. Juval błyskawicznym ruchem ręki chwycił mężczyznę za nadgarstek i wykręcił mu go.

      – Kurczę, przez chwilę wyglądałeś, jakbyś miał wykorkować. – Uśmiechnąwszy się szyderczo, Artur wyrwał się z silnego uścisku i pomógł Juvalowi wstać.

      – No dobra. Więc gdzie jesteśmy? – Katie przetarła pięściami oczy. – Czemu widzę wszystko, jakby ktoś ocharał mi gały?

      – Środek usypiający, a w bonusie amnezja. Miałem to samo ze wzrokiem. – Pułkownik wzruszył ramionami. – Za kilka chwil dojdziesz do siebie, moja ty trucicielko.

      Błękitne oczy dziewczyny błysnęły jadowicie, kiedy posyłała dezerterowi w odpowiedzi krzywy, subtelny uśmieszek, znaczący mniej więcej: "Chyba lekko przesadzasz, przyjacielu".