swe wybryki w więzieniu o najostrzejszym rygorze całego sektora.
Zdziwienie kryminalistów osiągnęło apogeum, gdy z wszystkich stron jednocześnie zagrzmiał głęboki, sugestywny, elektronicznie zniekształcony dwugłos, jakby sam Lucyfer przemawiał z piekła:
– Oni są moimi wrogami, Enrilu. Zniszcz ich, Bóg ci rozkazuje.
– To jakiś pierdzielony psychiatryk! – wypalił Artur.
Człowiek nazwany Enrilem chwycił odłożoną broń i wyprostował się. Przez moment wpatrywał się przenikliwie w amplę gzymsu, jakby odkrył tam źródło wypływającego basu, po czym skierował oblicze o pytającym wyrazie ku zdezorientowanym więźniom.
Artur spostrzegł, że mężczyzna się waha przed wykonaniem polecenia. Coś go niechybnie powstrzymywało.
– Co to, kurwa, ma być?! – Juvalowi wyrwało się na całe gardło. Zdjął palec z kabłąka paralizatora, który trzymał tam nieświadomie od pewnego czasu, i dotknął języczka spustu. Niech tylko koleś wykona podejrzany ruch…
W odpowiedzi Enril uniósł oburącz swą skomplikowaną broń, kierując lufę ku piersi najemnika.
– Pieprzyć to! Gość i tak nam się nie przyda! – Pewny dalszego przebiegu wydarzeń, Artur postanowił stłamsić je w zarodku na swój ulubiony sposób: uniósł mitraliezę i posłał w stronę celu pomarańczową kanonadę.
Magron podtopił ścianę: Enril przesunął się z rączością błyskawicy, unikając trafienia. Przekoziołkował i znieruchomiał w półszpagacie. Trzymaną blisko piersi broń wymierzył w adwersarza, lecz nie wystrzelił.
Furkocząca turbina mitraliezy wyhamowywała. Oczy zaskoczonego pułkownika niemalże wyszły mu z czaszki.
Zdumieni krótkim pokazem sprawności i refleksu Enrila, delikwenci przez chwilę nie byli w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Nieznajomy uniknął salwy z taką szybkością, że mogłoby się wydawać, iż portował się z miejsca na miejsce. Albo czas zwolnił dla niego.
Z broni Enrila wystrzelił nagle monochromatyczny promień błękitnego światła.
Zanim dotarło do pułkownika, że bladolicy człowiek podjął defensywę, padał na twarz z przestrzelonym gardłem i oczyma wybałuszonymi w utrzymującym się wyrazie bezdennego zdziwienia. Był martwy, gdy jego ciało zadudniło o posadzkę, rozbryzgując wokół krew tętniczą. Ciężka mitralieza grzmotnęła głucho obok denata.
– Wiedziałam! Pierdolony android! – Katie odsunęła się od rozrastającej się kałuży czerwieni.
Juval rzucił się ku szybowi windy, zamierzając wykorzystać ją jako osłonę i spróbować stamtąd zdjąć Enrila. Niestety nie zdążył. Nim doskoczył do upatrzonego miejsca, łomotnął na posadzkę z rozwalonymi narządami: mózgiem, sercem, wątrobą i żołądkiem – Enril wiedział doskonale, gdzie trafiać, by zabić na miejscu.
Zaraz po marsjańskim najemniku zginęła Katie, w sposób podobny do poprzedników. Zdążyła przekląć, posłać pod adresem "androida" pełne wściekłości i agresji spojrzenie, lecz puścić krótkiej serii posrebrzanych kul z fibiusa kobiecie już się nie udało. Padła trupem w pobliżu ciała pułkownika, trzymając się za gardło zesztywniałą ręką, jakby nawet po śmierci próbowała zatamować obfite krwawienie.
Gabriel wiedział, że jego życie wisi na włosku. Był bliski nieznanej mu dotychczas eksplozji paniki, czuł narastającą wilgoć między nogami, niemniej próbował zmusić mózg do racjonalnego myślenia. Było to trudne, zwłaszcza że serce waliło szaleńczo w piersi, jakby chciało zbiec w cholerę i pozostawić właściciela, jak stoi.
Nie rozumiejąc, co nim kieruje w tym krytycznym momencie, być może świadomość faktu, że poprzednicy zginęli, gdyż zamierzali zabić obcego, snajper położył plazmówkę – a raczej wyśliznęła mu się z drżących rąk – przy butach. Wyprostował się i chwycił w dłonie rękojeści sztyletów. Czekał.
Pierwszą reakcją Enrila było ciekawskie przekrzywienie głowy, lecz chwilę potem również odrzucił broń i złapał głownie stalowych kordów, następnie wyciągnął je z pokrowców. Dał susa na mostek łączący kładkę z podestem elewatora, skąd skoczył na dół – pokonując kilka metrów równie łatwo, jak dziecko schodek. Zamortyzował upadek przewrotem w przód i zanim Gabriel zdążył wstrzymać oddech ze zdumienia, przerazić się bliskością nieprzyjaciela i unieść dygoczące ostrza sztyletów do kiepskiej defensywy, człowiek szedł już po niego pewnym krokiem, zataczając koła kordami.
Anonimowe wezwanie zostało przyjęte.
Gabriel tkwił przez moment nieruchomo, kompletnie zbity z tropu; Enril zatrzymał się i zaczął wpatrywać weń zielenią wilczych oczu. W snajperze aż wrzało z zazdrości. Jego przeciwnik wydawał się być spokojny i rozluźniony – stał swobodnie w lekkim rozkroku, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, a jego bladego oblicza nie znaczyły najmniejsze ślady zaniepokojenia.
Gabriel zerknął na zamordowanych towarzyszy. Przebiegłych, budzących niepokój wśród współwięźniów Arizy, doświadczonych w manipulowaniu ludźmi drani, że przez ostatnie miesiące ich czwórka tworzyła więzienną elitę. Nikt im nie podskoczył. Obawiali się ich nawet uzbrojeni strażnicy, mimo pól siłowych chroniących karcery, wieżyczek automatycznych z czujnikami i kamer, których więcej było w ośrodku niż karaluchów w zakamarkach ignorowanych przez klinery4. A teraz ci oto niezwyciężeni ludzie leżeli nieruchomo na posadzce. Martwi. Pokonani przez odzianego w czerń, anemicznego patałacha. Pod ciałami zdążyły się rozrosnąć kałuże krwi, podobne w chłodnym błękicie oświetlenia hali do smolnych wycieków. Gabriel nie żałował denatów, oj nie… Nic z tych rzeczy. Poziom współczucia wynosił zero, jednak przerażało go i bolało to, że byli elitarni współwięźniowie dali się pokonać z łatwością robaków zmiażdżonych buciorem. Że zamordowano trzech wypaczonych Robin Hoodów Układu Słonecznego.
W snajperze wściekłość wzmogła się, jak niedawno strach. Wściekłość, której nie pozwalał przejmować nad sobą kontroli od czasu, gdy opuścił rodzimą kolonię River Styks i stał się płatnym mordercą. Teraz jednak folgował jej. Pozwolił, by owa skrajność wypełniła go po brzegi, pomogła mu roztrzaskać wroga jednym gniewnym uderzeniem. Skupienie i opanowanie, które ku irytacji snajpera z taką łatwością Enril utrzymywał na swym obliczu, nie były już Gabrielowi do niczego potrzebne.
– Zobaczymy, czy jesteś taki dobry w zwarciu. – Powiedziawszy to spokojnie, wbrew burzy huczącej mu w głowie, Gabriel zaatakował pierwszy, chyżo rzucając się do przodu. Liczył na szybki finał pojedynku. Mordował już przecież w ten sposób wiele razy, nieśmiertelnym, szlachetnym orężem skrytobójców.
Zatrzymał się przed denerwująco spokojnym celem, skrzyżował ramiona i zamachnął się sztyletami od środka na zewnątrz, zamierzając rozciąć przeciwnikowi odsłonięte gardło. Ten manewr, wykonywany szybko i znienacka, nigdy nie zawiódł Gabriela.
Aż do teraz. Enril sprężyście odchylił się w tył, po czym odskoczył. Wraże ostrza świsnęły mu przed brodą.
– Niech cię! – Gabriel doskoczył do ciała Juvala, wsunął sztylet do pokrowca, a wolną ręką podniósł z posadzki zakrwawiony nóż myśliwski najemnika. Rzucił. Wirujące ostrze zostało odbite kordem bez zbędnej fatygi: Enril ledwo poruszył ramieniem.
Wrzeszczący snajper ponownie zaszarżował w stronę nieznajomego, ściskając kurczowo rękojeści sztyletów. Gabriel był parę centymetrów niższy od adwersarza, jednak cięższy, bardziej umięśniony i silniejszy. Poza tym Enril nie odbywał wieloletniego stażu w slumsach na przedmieściach River Styks, gdzie miały swoje meliny znamienne grupy przestępcze. Snajper czuł w pełni, że da radę. Rozniesie cudaka na strzępy, niech go tylko dorwie.
Srebrne