btitle>Redakcja
Moim kochanym Rodzicom oraz córkom, Basi i Karolince
I. ZMIANA PLANÓW
Zawsze lubiłam wszystko przemyśleć. Zanim coś zrobiłam, najpierw układałam plan: co, jak, kiedy. Przygotowywałam się systematycznie, wierząc, że tylko w pełni dopracowany harmonogram gwarantuje, iż to, co zamierzam, dojdzie do skutku bez zbędnych niespodzianek.
Ze zdziwieniem, a nawet lekkim niesmakiem, patrzyłam na koleżanki, które nie prowadziły terminarza zajęć albo – o zgrozo – bez wcześniejszych przygotowań wybierały się na wakacje last minute. Dla mnie to było nie do pomyślenia. Przecież wszystko w życiu ma swój czas i musi zgrać się z innymi elementami. Bez dobrej organizacji można pogrążyć się w niezłym bałaganie, a stąd już tylko krok do totalnego chaosu.
Tegoroczny wakacyjny wyjazd planowałam długo i wiele sobie po nim obiecywałam – w końcu to miał być mój pierwszy zupełnie samodzielny wypad. W dodatku jak najbardziej zasłużony. Przez ostatni rok ciężko pracowałam, aby zdać maturę, a wynik, jaki na niej otrzymałam, świadczył, iż naprawdę porządnie się przygotowałam. Upragniony indeks Uniwersytetu Medycznego w Łodzi na Wydziale Lekarskim był ukoronowaniem moich starań.
Wraz z dwiema najlepszymi koleżankami z liceum wybrałyśmy kierunek podróży, przewertowałyśmy setki stron internetowych, aby znaleźć odpowiedni hotel i zamówiłyśmy bilety lotnicze. Ustaliłyśmy wszystko i dopiąwszy przygotowania na ostatni guzik, niecierpliwie odliczałyśmy dni do wyjazdu.
W wyobraźni już widziałam siebie leżącą na gorącym piasku, pod palmami, gdy nagle wiadomość o chorobie babci Tosi sprawiła, że moja tak dokładnie zaplanowana letnia eskapada musiała zostać zmodyfikowana. Właściwie „modyfikacja” to niewłaściwe słowo. Bardziej pasuje tu zwrot, którego do tej pory starałam się nie dostrzegać, a już, broń Boże, używać.
„Zmiana planów”. Brrr, cóż za okropne sformułowanie! Niestety, jak najbardziej odpowiednie w tej sytuacji. Ja, mistrzyni planowania i prawdziwa pasjonatka wszelkich terminarzy, zostałam zmuszona do zrezygnowania z misternie obmyślanej wyprawy na wybrzeże Costa Brava. Oczywiście nie ustąpiłam tak łatwo. O nie! Walczyłam jak lwica, jak gepard, jak pantera… Nie miałam jednak wyjścia.
Babcia Tosia – mama mojej mamy. Szczuplutka siwowłosa staruszka o pomarszczonej skórze i niebieskich oczach, która po śmierci dziadka nie zdecydowała się na przeprowadzkę do miasta i została całkiem sama na gospodarstwie. Mama przy każdej okazji namawiała ją, aby sprzedała dom i ten niewielki kawałek ziemi, który jej jeszcze został, i wprowadziła się do naszego całkiem obszernego mieszkania na jednym z łódzkich osiedli. Tłumaczyła, że razem byłoby nam lepiej, że dzięki temu nie byłaby taka samotna, że odległość, jaka nas teraz dzieli, jest zbyt duża, abyśmy się często odwiedzały.
Ja to rozumiałam i w pełni popierałam ten pomysł, tym bardziej że od rozwodu mama rzuciła się w wir pracy, chcąc zapewnić nam życie na jak najwyższym poziomie, dumnie odrzucając finansową pomoc mojego ojca, który w chwili, gdy związał się z inną, młodszą kobietą, praktycznie przestał dla niej istnieć. Gdyby babcia zamieszkała z nami, mnie także byłoby raźniej, kiedy mama wyjeżdża na kolejne konferencje, targi czy prowadzi negocjacje handlowe, gdzieś na drugiej półkuli.
Niestety, babcia nie zgodziła się na przeprowadzkę, co doprowadziło do sytuacji, w której to ja zostałam postawiona pod ścianą. Mama, jak zwykle zajęta bardzo ważnymi sprawami związanymi z firmą, nie mogła rzucić wszystkiego na wiadomość o nagłej chorobie babci. A ja… No cóż, ja mogłam. Musiałam zrezygnować z planowanego od miesięcy wyjazdu.
Nie byłam szczęśliwa, gdy wsiadałam do pociągu, który zamiast zawieźć mnie na lotnisko w Warszawie, podążył do Poznania, skąd rozklekotanym autobusem udałam się w dalszą podróż, wprost na zapadłą wieś obdarzoną niezwykle wymowną nazwą Kamienisko. Czułam się tak, jakby przygniotły mnie tony kamieni i uciskały z każdej strony. Żegnaj, Hiszpanio, żegnaj, gorący piasku i orzeźwiająca morska toni. Witaj, leśny dukcie, chmaro komarów, kleszczy i innych insektów.
Dom babci odnalazłam z trudem, i to dzięki pomocy napotkanych po drodze ludzi. Głupio się przyznać, ale moje ostatnie wspomnienia związane z tym miejscem sięgają czasów, gdy byłam kilkuletnim dzieckiem. Mama nie lubiła wsi i unikała powrotów w rodzinne strony, woląc wakacje i inne nieliczne wolne dni spędzać w bardziej urokliwych, egzotycznych miejscach. To babcia czasami przyjeżdżała do nas, przywożąc ze sobą koszyk wypełniony przetworami domowej roboty. Uwielbiałam zwłaszcza dżem wiśniowy, którego smak nieodłącznie kojarzył się mi z jej krótkimi wizytami. Dopóki żył dziadek Heniek, wizyty te były częstsze, jednak po jego śmierci ich częstotliwość wyraźnie zmalała, aż w końcu, musiałam to teraz przyznać, nie widziałam babci od dobrego roku.
Stanęłam przed furtką niepozornie wyglądającego gospodarstwa. Według numeru umieszczonego na parkanie to musiał być właściwy adres. Ze zdziwieniem patrzyłam na zszarzałe ze starości bielone ściany piętrowego budynku. Moją uwagę przykuł zapuszczony ogródek pod oknami, zarosły wybujałymi chwastami. Niepewnie pchnęłam furtkę i weszłam na podwórko. Natychmiast rzucił się do mnie pies – mieszaniec owczarka z czymś bliżej nieokreślonym – i zaczął donośnie szczekać. Cofnęłam się o krok, bojąc się ataku rozwścieczonej bestii. Ujadanie włochatego potwora wywabiło z domu właścicielkę posesji. Szczupła, wątła staruszka zatrzymała się na stopniach werandy.
‒ Burkas! Ty urwisie jeden! A będziesz ty cicho! Cicho! Burkas do nogi! – zawołała, a pies natychmiast stracił zainteresowanie moją osobą i niczym grzeczny domowy pupilek podbiegł do swojej pani, machając przy tym radośnie ogonem.
Kobieta czule pogłaskała przyjaciela po łbie, po czym wolnym krokiem, tak jakby chodzenie sprawiało jej trudność, zeszła na dół. Teraz mogłam się jej lepiej przyjrzeć. Poczułam dziwny żal i smutek, widząc, jak się zmieniła. Jej pomarszczona skóra miała niezdrowy szarawy odcień. Kości policzkowe bardzo się uwidoczniły, nadając twarzy wyraz pewnej srogości, zaś cienie pod oczami kontrastowały z niezwykłą bladością cery.
‒ Babciu… – wyszeptałam, rzucając torbę podróżną w piach.
Padłyśmy sobie w objęcia i przez chwilę się tuliłyśmy, ciesząc się ze spotkania. Jakże żałowałam, że zdecydowałam się na odwiedziny dopiero na wieść o chorobie…
‒ Julia… – Jej wychudzoną twarz rozjaśnił nikły uśmiech. – Aleś ty wypiękniała. Ho, ho, ale panna z ciebie. Ino patrzeć, jak jaki kawaler zastuka z prośbą o twoją rękę.
‒ Jak się czujesz? – zapytałam, nie zwracając uwagi na jej przepowiednie.
‒ Dobrze, moje dziecko. – Poprowadziła mnie na werandę i usiadła na drewnianej ławie, wskazując mi miejsce obok siebie. – Tylko to serce nie chce mnie już słuchać. Bije jak mu się podoba. Raz szaleje, a raz zwalnia…
‒ Ale bierzesz lekarstwa, tak jak kazał doktor?
‒