Katarzyna Grabowska

Magia ukryta w kamieniu


Скачать книгу

zadumanej. Wspomnienie pierwszej miłości nadal musiało sprawiać jej ból. Czy żałowała, że dokonała właśnie takiego wyboru?

      ‒ Od tej pory Mateusz mnie unikał, a i ja nie narzucałam się mu ze swoim towarzystwem. Heniek skończył naukę w technikum i wrócił na wieś. Dostał pracę w gminie i odkupił kawał ziemi. To była dobra partia. Gdy poprosił o moją rękę, nie mogłam odmówić. Zresztą kochałam go. Może nie tak jak Mateusza, ale i tak była to miłość silna i prawdziwa, która przetrwała do końca jego życia.

      ‒ A co z Mateuszem? – Czułam, że policzki płoną mi z podniecenia. – Co się z nim stało?

      ‒ A co się miało stać? Żyje, tak jak żył. Samotny, milczący, z dala od ludzi. Od tamtego dnia nigdy już z nim nie rozmawiałam. Właściwie nawet nie widywałam go. Kilka razy wybrałam się w stronę lasu Stróża, ale nie napotkałam go na drodze. Podejrzewałam, że mnie unikał. No i ja też w końcu dałam sobie z tym spokój. Miałam Heńka, a później na świat przyszła Martusia.

      ‒ Naprawdę nigdy więcej go nie widziałaś? Przecież musiał chodzić do wsi po zakupy. – Nie mogłam w to uwierzyć.

      ‒ Nigdy – powtórzyła z mocą. – On zawsze stronił od ludzi, a wtedy odciął się całkowicie. Nawet ludziska gadały, co wyniósł się stąd, ale ktoś widział go gdzieś tam przy robocie, co znaczyło, że nadal tu mieszka.

      ‒ Musiał cię bardzo kochać – szepnęłam.

      ‒ Kto go tam wie, co on musiał. – Potarła dłonią czoło, jakby starała się przypomnieć sobie coś ważnego. – Kto go tam wie.

      ‒ A gdy dziadek umarł, nie myślałaś, aby spróbować jeszcze raz? Mogłaś iść do niego, wszystko mu wytłumaczyć. Od wojny minęło tyle lat… Nawet jeśli krążyły plotki, to przecież pewnie przycichły. Jeśli także go kochałaś…

      ‒ Juleczko, skarbie… O czym ty mówisz? – Odstawiła kubek na stolik. – Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Zraniłam go, a ta rana nigdy się nie zagoi. Ale popatrz no, moja droga, któż to do nas idzie?

      Furtka ogrodzenia otworzyła się i na podwórko weszła korpulentna starsza kobieta w pasiastej kolorowej chuście zarzuconej na ramiona.

      ‒ Witajcie! – zawołała przybyła, głaszcząc jednocześnie Burkasa, który momentalnie przypadł do niej, wesoło merdając długim ogonem. Widać była tu częstym gościem, gdyż pies okazywał jej swoją sympatię.

      Poszłam do kuchni po jeszcze jeden kubek dla naszego niespodziewanego gościa, który już się sadowił na ławeczce na wprost babci.

      ‒ Jaka z tej twojej wnuczki już duża panna. – Z werandy doszedł mnie głos kobiety. – I taka urodziwa. Wykapana Martusia.

      III. KAMIEŃ

      Następnego dnia po obiedzie, gdy babcia poszła do swojego pokoju na wzmacniającą drzemkę, postanowiłam udać się na spacer do lasu Stróża i zobaczyć, chociażby z oddali, gospodarstwo pierwszej miłości mojej babci.

      Droga była daleka – rodzina Stróżów faktycznie musiała bardzo stronić od ludzi. Chociaż od czasów wojny wieś znacznie się rozrosła, to jednak nadal ich obejście znajdowało się w zupełnym odosobnieniu. Wreszcie, gdy po półgodzinnym marszu doszłam do skraju lasu, zauważyłam stojący na uboczu, chylący się ku ziemi parterowy dom. Chociaż bardziej przypominał zwykłą chałupę, która nawet za czasów swojej świetności nie miała prawa pretendować do miana porządnej siedziby. Niewysoki drewniany płot otaczał chałupkę i dwie dzikie jabłonki.

      Podchodząc bliżej, dostrzegłam postać w kapeluszu, opartą o płot i najwyraźniej patrzącą w moją stronę. Czyżby to był ten słynny Mateusz, który chowa się przed ludźmi? Ten, o którym krążą złe legendy? Ten, którego moja babcia tak bardzo zraniła? I co mam teraz zrobić? Udać, że go nie zauważyłam, i minąć jak gdyby nigdy nic? Przywitać się? Ale przecież go nie znam.

      Na szczęście on sam przerwał moje rozterki. Wyprostował się i zdjął z głowy słomkowy kapelusz. Jego siwe włosy natychmiast rozwiał wiatr, przysłaniając na chwilę twarz, jednak mężczyzna szybko odgarnął niesforne kosmyki i uważnie na mnie popatrzył.

      ‒ Dzień dobry panience!

      ‒ Dzień dobry – odpowiedziałam grzecznie, zwalniając kroku i podchodząc do ogrodzenia, przy którym stał.

      ‒ Widziałem z daleka, jak idziesz i zastanawiałem się, czy zajdziesz tutaj. Ludzie zazwyczaj omijają to miejsce szerokim łukiem. Musisz być nietutejsza. Tak, nigdy cię tu nie widziałem. – Nie spuszczał ze mnie wzroku.

      ‒ Przyjechałam do babci – odpowiedziałam. – Babcia dużo opowiadała mi o tym lesie, więc chciałam się przejść i…

      ‒ A nie opowiadała ci o dziwaku mieszkającym pod lasem? – Wykrzywił się. – Tu ludziska różne głupoty lubią gadać.

      ‒ Moja babcia nie gada głupot – zapewniłam.

      ‒ Ciekawe, ciekawe… – zamruczał pod nosem. – To babcia musi być niezwykłą osobą.

      ‒ Jest niezwykła – przyznałam. – Może pan ją zna. Antonina Jabłonakowa.

      Wydało mi się, że mężczyzna znieruchomiał. Uśmiech zamarł na jego ustach.

      ‒ Antonina, córka Rocha – wyszeptał.

      ‒ Tak, to ona – potwierdziłam.

      ‒ I co tam u Tosi słychać? Jak jej zdrowie? – Siwowłosy mężczyzna zmrużył oczy, patrząc na mnie z uwagą. Wydało mi się, że bacznie mnie obserwuje, jakby miał podjąć jakąś ważną decyzję.

      ‒ Już lepiej, dziękuję. – Czułam się trochę nieswojo, pewnie dlatego, że wokół nie było żywej duszy oprócz mnie i Mateusza Stróża, o którym krążyły różne tajemnicze opowieści.

      ‒ Lepiej? Czyżby chorowała? – Nutka niepokoju zadrgała w jego głosie.

      ‒ Serce ma chore, nie może się przemęczać – wyjaśniłam, zastanawiając się, czy miałam prawo mu o tym mówić. – Dlatego przyjechałam i jej pomagam.

      ‒ Tosia serce ma chore… – powtórzył cicho. – Mała Tosia.

      Taktownie milczałam, czekając, aż otrząśnie się ze wspomnień.

      ‒ To babcia o lesie ci historie opowiadała? – zapytał wreszcie, po długiej ciszy, która wydawała się prawie wiecznością.

      ‒ Tak.

      ‒ I co takiego mówiła?

      ‒ A takie tam… – zawstydziłam się. Głupio byłoby opowiadać Mateuszowi o tym, co usłyszałam. On jednak sam wybawił mnie z kłopotu.

      ‒ No to pewnie i o głazie ci mówiła.

      ‒ O głazie?

      ‒ Tym stojącym w lesie. – Wskazał ręką w stronę niedalekiej gęstwiny. – Tym, którego ludziska tak bardzo się boją. Którego przeklętym zwą.

      ‒ Boją się? – zainteresowałam się.

      Dlaczego babcia pominęła w swoich opowieściach ten jakże intrygujący szczegół? Może po prostu nie doszła jeszcze do tej części opowieści. Cóż, w końcu mieszkam u niej dopiero od niedawna.

      ‒ Są na nim wyryte jakieś znaki. Niektórzy uważają, że to dzieło diabelskich rąk. Ci, którzy chcieli go zobaczyć, już ponoć nigdy nie wyszli z lasu. Ale nie wierz w to tak bezgranicznie – starał się mnie uspokoić, widocznie dostrzegając