Katarzyna Grabowska

Magia ukryta w kamieniu


Скачать книгу

narzędziem.

      ‒ Już idę, już idę! – Wolałam nie czekać, aż zbliży się do mnie, tylko ile sił w nogach pobiegłam z powrotem na piaszczysty trakt.

      Nie oglądałam się za siebie, miałam jednak pewność, że dziwny facet mnie nie goni. Jakoś podświadomie wyczuwałam, że on także się bał. Ale czego? Wprawdzie nigdy nie uważałam się za piękność, ale z pewnością mój wygląd nie mógł nikogo przerazić. Jestem szczupłą szatynką średniego wzrostu, obdarzoną wyrazistymi zielonymi oczami. Mam regularne rysy twarzy i ładny podbródek. Jedyne, co naprawdę przysparza mi zmartwień, to niesforne włosy, które opadając miękkimi kaskadami na ramiona, żyją swoim własnym życiem. Żebym nie wiem jak się starała i tak nie potrafię ich ujarzmić. Puszą się niesamowicie, sprawiając, że zawsze wyglądam tak, jakbym się nie uczesała. Mimo licznych zabiegów i wymyślania przeróżnych mniej lub bardziej skomplikowanych fryzur one i tak jakimś dziwnym sposobem potrafią wyswobodzić się ze splotów i spinek, wybierając wolność i tworząc na mojej głowie artystyczny nieład. To właśnie przez nie otrzymałam w gimnazjum przezwisko „Piorunek”, które wiernie towarzyszyło mi przez trzy lata nauki w murach szacownej szkoły, a następnie powędrowało ze mną do liceum. Wątpiłam, abym mogła się go tak łatwo pozbyć.

      Gdy byłam już w bezpiecznej odległości od niegościnnych zabudowań, zwolniłam kroku. Jak długo szłam? Nie wiem. Zmęczenie dawało mi się coraz bardziej we znaki i po kilkudziesięciu kolejnych próbach odszukania zasięgu i skontaktowania się z kimkolwiek (na wyświetlaczu cały czas widoczna była godzina piętnasta zero dwie, chociaż szłam już dobre kilkadziesiąt minut), zrozumiałam, że jak nic spędzę tę noc pod gołym niebem. Jedynym pocieszeniem był fakt, że ciemne burzowe chmury nie przyniosły jednak deszczu.

      Najgorzej, że zawiodłam babcię. Miałam się nią opiekować, a tymczasem teraz przysparzałam samych kłopotów. Na pewno szalała z niepokoju, co też się ze mną dzieje. Może zawiadomi policję? Co za wstyd!

      Przez cały czas wyrzucałam sobie w myślach moje nierozsądne zachowanie, ale poza ogromnym poczuciem winy nic więcej mi to nie dawało. W ciemnościach pobłądziłam w terenie i niestety, nie potrafiłam odnaleźć drogi powrotnej. Gdybym chociaż mogła zadzwonić po pomoc, ale gdzie tam! Telefon uparcie nie odnajdywał zasięgu, skazując mnie na nocleg pod gołym niebem. Perspektywa nie była zachęcająca, zważywszy, że nagle po letnim upale nie pozostało ani śladu, a chłód wieczoru coraz mocniej dawał się we znaki, ale nie miałam innego wyboru.

      Zatrzymałam się pod niewielką jabłonką rosnącą przy drodze. Usiadłam w wysokiej, dawno niekoszonej trawie i oparłszy plecy o chropowaty pień drzewa, przyciągnęłam nogi do siebie, opierając brodę o kolana. Objęłam się ramionami, starając zachować chociaż resztki ciepła.

      Sen długo nie nadchodził. Skulona w niewygodnej pozycji, walczyłam ze strachem, który mnie wprost paraliżował. Jeszcze nigdy nie spałam pod gołym niebem, w dodatku w tak niesprzyjających warunkach. Byłam zagubiona, osamotniona i pełna wyrzutów sumienia. To nie najlepsza mieszanka. Dodatkowo każdy szmer, który docierał do moich uszu, powodował przyspieszone bicie serca. Gdzieś w zakamarkach umysłu kołatała się nadzieja, że może jakiś zabłąkany samochód będzie przejeżdżał w pobliżu i uda mi się go zatrzymać. Niestety, czas mijał, a wybawienie się nie pojawiło. Pewnie po takich zaniedbanych bocznych drogach nikt nie podróżuje, zwłaszcza nocą.

***

      Obudziły mnie pierwsze krople deszczu. Nie wiem, kiedy zasnęłam, ale widać zmęczenie wzięło górę nad strachem. Uniosłam głowę, pragnąc rozeznać się w sytuacji. Świtało, a nad polami unosiła się mgła. Było mi zimno, czułam głód i pragnienie, a na dodatek marzyłam o kąpieli. Z trudem rozprostowałam ścierpnięte ciało. Żebym tylko nie dostała zapalenia płuc…

      Wyszłam na drogę i aż krzyknęłam. To, co zobaczyłam, przeszło moja najśmielsze wyobrażenia. A może ja nadal śniłam? Dla pewności uszczypnęłam się kilka razy w rękę. To nie sen. W oddali widziałam wyraźne zarysy warownej budowli, przypominającej zamek. Zamek tutaj?

      I nagle naszła mnie dziwna, wręcz absurdalna myśl. Tak, wiem, to zakrawało na szaleństwo, ale jedyne wytłumaczenie – nieważne czy rozsądne czy głupie – jakie przyszło mi do głowy, to takie, że przeniosłam się w czasie.

      Przeniosłam się w czasie! A to numer! Jak nic to średniowiecze. No i ten zamek. To by tłumaczyło, dlaczego wczoraj wieczorem gościu w długiej koszuli zamierzył się na mnie widłami, a kobieta uciekła na widok latarki. Wzięli mnie za wysłannika sił nieczystych, który pojawił się, aby zabrać ich dusze. Nieźle! Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach! To nie może być prawda! To nie może być prawda! A jeśli to dalsza część snu? Szczypałam się w ramię tak długo, aż w końcu całe się zaczerwieniło. Ból, który czułam, był prawdziwy, aż nadto prawdziwy.

      Stałam oto na piaszczystej, pooranej bruzdami drodze, na wprost warownego zamczyska, daleko od własnego domu i czasów, jakie znałam. W tej chwili czułam się chyba najbardziej samotnym człowiekiem na ziemi. Ba, we wszechświecie!

      Jeśli w nocy się bałam, to teraz mój lęk urósł do rozmiarów monstrualnych. Wręcz przytłaczał mnie, paraliżując zmysły. Co mam zrobić? Jak żyć? Gdzie szukać ratunku? W ogóle, jakim cudem się tu znalazłam? Czyżby to ten kamień? Gdy go dotknęłam… Boże, Boże… To musiało być wtedy… Tylko gdzie, do cholery, jest ten głaz? Jakoś wątpiłam, że będę potrafiła odnaleźć powrotną drogę do niego.

      Miałam ochotę się rozpłakać, ale nie zdążyłam, bo zobaczyłam właśnie zbliżających się od strony zamku pięciu jeźdźców na koniach. Rozejrzałam się dookoła, szukając drogi ucieczki. Rzuciłam się biegiem w stronę najbliższych drzew, modląc się w duchu, abym nie została zauważona. Co mogłoby mi grozić, gdyby grupa średniowiecznych rycerzy napotkała mnie na środku traktu? Wyobraźnia podpowiadała mi niestworzone, mrożące krew w żyłach scenariusze.

      Tętent końskich kopyt był coraz bliższy. Nie przestając biec, odwróciłam głowę i zobaczyłam, że jeźdźcy podążają wprost za mną. Zauważyli mnie i najpewniej mój widok ich zaintrygował – cóż, faktycznie wyglądałam bardzo egzotycznie w porównaniu z tym, do czego przywykli. Nie miałam żadnych szans na ucieczkę, tym bardziej że jeden z wojaków uniósł coś, co przypominało kuszę i wycelował prosto we mnie.

      Zatrzymałam się i uniosłam do góry ręce w geście poddania. „Niech się dzieje wola nieba, nie mam siły biec dalej. Zresztą ze strzałą w plecach daleko nie ucieknę. Lepiej stawić czoło przeznaczeniu”.

      Rycerze otoczyli mnie, uniemożliwiając jakąkolwiek ucieczkę. Dobrze wiedziałam, co czekało wszelkich odmieńców w tamtych czasach. A ja byłam inna. I to jeszcze jak inna!

      ‒ Wiedźma, jak nic! – zawołał jeden z nich, ten, który mierzył do mnie z kuszy.

      Spojrzałam do góry na jego twarz obdarzoną bujnym rudym zarostem.

      ‒ Albo inne czarcie szczenię – dorzucił kolejny, którego nos przywodził mi na myśl boksera po stoczeniu najcięższej z walk.

      ‒ Coś ty za jedna? – Trzeci z mężczyzn zeskoczył z konia i podszedł do mnie.

      Dostrzegłam, że ma bardzo ładne brązowe oczy i regularne, szlachetne rysy twarzy. Może to jakiś książę? Tak, wyglądał na kogoś ważniejszego od reszty, nawet jego szaty były bardziej wytworne. Przy pasie miał przytroczony połyskujący miecz.

      ‒ Jestem Julia. – Spróbowałam przywołać uśmiech na usta, co wcale nie było takie łatwe, zważywszy na nader niesprzyjające okoliczności.

      Z trudem powstrzymywałam się przed płaczem, ale mój głos i tak niepokojąco drżał. Powoli