sztućców. Wszyscy sięgali do półmisków rękami, bez względu na to, czy był to pieczony drób, czy jakieś inne mięso, ociekające tłuszczem lub sosem, resztki zaś rzucali za siebie. No cóż, musiałam robić tak jak i oni.
Wino lało się strumieniami, a z braku innych możliwości ja również musiałam korzystać z tego trunku. Nie byłam przyzwyczajona do picia alkoholu, więc po opróżnieniu dwóch pełnych kielichów, poczułam się senna. Moje powieki robiły się coraz cięższe i właśnie zastanawiałam się, czy ktoś zauważy, jeśli zamknę oczy i chwilę się zdrzemnę, gdy Weylin delikatnie poklepał mnie po dłoni.
‒ Teraz pora na ciebie.
Otrząsnęłam się z półsnu i zauważyłam, że śmiechy jakby umilkły, a wszyscy zgromadzeni zwrócili się w moją stronę. Ekhard spod lekko zmrużonych powiek patrzył na mnie, a gdy tylko spojrzałam na niego, klasnął i wskazał na podwyższenie, które właśnie ustawiono na środku pomiędzy stołami.
‒ Pokaż nam, co potrafisz, dziewko! – zarządził.
Wyjęłam z plecaczka jo-jo i wstałam z krzesła. Zakręciło mi się w głowie i zachwiałam się lekko, ale Weylin błyskawicznie stanął obok mnie, podtrzymując ramieniem. Tylko jego interwencji zawdzięczałam, że nie upadłam.
‒ Dziękuję – wymamrotałam niewyraźnie, próbując ukryć zmieszanie. Pozwoliłam podprowadzić się do przygotowanej sceny, czyli dwóch zsuniętych razem drewnianych ławek.
‒ Niech Ekhard nie żałuje, że cię przygarnął – szepnął mi do ucha, chwytając mnie w pasie i stawiając na przygotowanym podwyższeniu.
Nie odszedł na wcześniej zajmowane miejsce, tylko stanął kawałek z boku i oparty o róg stołu uważnie mnie obserwował.
‒ Czarodziejka z odległej krainy pokaże nam dziś swoje sztuczki. Zaprawdę powiadam wam, panowie, to, co widziałem rano, z niczym nie może się równać. Światło zamknięte w srebrnej lasce. I to światło, które może pulsować lub świecić ciągłym, jasnym blaskiem. Jaśniejsze niż ogień świecy i nie kopci. Prawdziwy cud. – Światło latarki faktycznie musiało wywrzeć na Ekhardzie ogromne wrażenie, skoro tak o nim mówił.
‒ Takowy cud, jak przeklęty ogień Mateo? – padło pytanie z sali, ale nie wiedziałam, kto je zadał.
‒ Nie. Tamto światło świeciło tak długo, jak długo płonął patyczek. To świeci, a patyczek żaden nie płonie. I nie można się poparzyć. – Książę skinął na jednego ze służących stojących za jego siedziskiem i natychmiast usłużny dworak podał mu moją latarkę, którą rano zostawiłam na stole w komnacie rycerskiej. – Oto i ono. – Ekhard podniósł do góry rękę, pokazując wszystkim przedmiot, o którym opowiadał.
Po sali przeszedł szmer.
‒ A gdzie to światło? – znowu ktoś zadał pytanie.
Książę obracał latarkę w dłoniach, ale nie potrafił jej włączyć.
‒ A może trzeba siły nieczyste wezwać, aby światłem rozbłysły? – Salwa śmiechu przetoczyła się po pomieszczeniu.
Weylin odwrócił się do tyłu i sięgnąwszy przez stół, odebrał od księcia latarkę. Nacisnął przycisk, który pokazywałam mu rano. Snop światła wystrzelił z latarki. Śmiech umilkł. Oczy wszystkich utkwione były w tym niezwykłym przedmiocie.
‒ Oto i światło. – Ekhard odchrząknął, chcąc ukryć zmieszanie, że sam nie potrafił tego zrobić. – Ale to nie wszystko.
Weylin nacisnął przełącznik i światło zaczęło pulsować. Z jakiegoś gardła wyrwał się okrzyk podziwu, a może strachu.
‒ Na świętości Burii! – zakrzyknął siwowłosy, ale z wyglądu wcale jeszcze nie taki stary mężczyzna, podnosząc się od stołu.
Miał długie, proste włosy, które luźno opadały na plecy i ramiona. Twarz o surowych rysach była nadal urodziwa i gładka. Stalowoszare, pełne blasku oczy z wyraźną wrogością patrzyły na mnie.
‒ Piekielne sztuczki. Światło zamknięte w lasce. To bluźnierstwo! Bluźnierstwo! Zło na zamek zostało wpuszczone i zło to siedzi przy naszym stole. Ucztuje z nami! A ty, Ekhardzie, patrzysz na to i przyzwalasz? Po tym wszystkim, co się już stało?
‒ Panuj nad sobą, Dewinie – upomniał go książę. – Nie mamy pewności, że ta dziewka ze złymi zamiarami przybyła. To jeno białogłowa. Może i jest czarodziejką pragnącą dobra ludzi? Jej przedmioty krzywdy nie czynią. Ogień nie parzy.
Siwowłosy, nazwany Dewinem, wycelował we mnie szczupłą, bladą rękę, wysuwającą się z szerokiego rękawa ciemnozielonej szaty. Słowa księcia z całą pewnością go nie przekonały.
‒ Błagam cię, panie, racz mnie wysłuchać. Racja, że to jeno białogłowa, ale jaką pewność mamy, że zło tym razem pod postacią niewinnej dziewki kolejny raz nie chce nawiedzić naszego zamku? Mało to nam problemów? Przychodzi nie wiadomo skąd, cuda i dziwy ze sobą przynosi. Omamić nas chce, uśpić czujność. Tak samo było, gdy przed laty… Biedna siostra waszej książęcej mości… Wtedy też wasza książęca mość dał się zwieść, omamić. Nic dobrego z tego nie było i teraz też nie będzie. Wygnać trza albo lepiej zawczasu spalić…
‒ Zamilcz, Dewinie! – Książę poczerwieniał na twarzy. – Nie wspominaj mojej siostry i nie podważaj mego autorytetu!
Spojrzałam na Weylina i zobaczyłam, jak zaciska nerwowo dłonie na rękojeści miecza. Zagryzł usta, a mięsień na jego policzku drgał szaleńczo.
‒ Wybacz, panie… – Dewin skłonił głowę. – …ale nie zamierzam milczeć, gdy historia się powtarza. Wasza siostra za swą lekkomyślność okrutnych cierpień zaznała, a ziemie nasze krwią spłynęły. Krwią niewinnych istot. Nie możemy pozwolić, aby ten czarci pomiot…
Weylin nie wytrzymał. Skoczył i stanąwszy przede mną, wyciągnął miecz, ustawiając się tak, jakby chciał mnie bronić.
‒ Nikt nie będzie obrażał imienia mojej matki! – krzyknął, a ja zrozumiałam, że to nie o mnie mu chodziło.
‒ Wystarczy, Weylinie.
Ekhard wstał z krzesła, a szmer głosów natychmiast umilkł. Oczy wszystkich zwróciły się na władcę.
‒ Nikt nie będzie obrażał honoru naszej rodziny. Dewin właśnie nas opuszcza. – Książę zwrócił się do wartowników stojących przy drzwiach, a oni bezzwłocznie podeszli do siwowłosego, stając po jego bokach. – Wyprowadźcie go – polecił.
‒ To, że mnie wyrzucisz, nie sprawi, że historia się nie powtórzy. Czy ty nie widzisz, Ekhardzie, że twoja rodzina znowu jest zagrożona? Stracisz wszystko, bo przyjmujesz pod swój dach czarcich wysłanników. Stracisz wszystko, Ekhardzie.
Zgromadzeni w milczeniu przyglądali się, jak wartownicy wyprowadzają szarpiącego się mężczyznę. Nawet gdy już zamknęły się za nimi drzwi, nadal jeszcze słychać było złowrogie pokrzykiwanie Dewina.
‒ No, panowie, wracajmy do pokazu. A ty, Weylinie, usiądź przy mnie.
Weylin niechętnie wrócił na wcześniej zajmowane miejsce. Powoli opuścił miecz, tak jakby obawiał się, że atak może się powtórzyć. Nic jednak złego się nie wydarzyło, a pozostali biesiadnicy nie okazywali najmniejszego zainteresowania ewentualną potyczką.
Zaprezentowałam zgromadzonym trzymane w dłoni jo-jo i po chwili wypuściłam je, czekając, aż sznureczek rozwinie się do końca. Gdy krążek wracał do góry, zwijając sznureczek, okrzyki zachwytu utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem mistrzem. Kilkuminutowy pokaz wszyscy