B.V. Larson

Star Force. Tom 3. Bunt


Скачать книгу

osłony z wierteł i przebije się przez kadłub wroga.

      Górski i ja pracowaliśmy gorączkowo. Mogliśmy wytworzyć wszystko, co dyktowała nam wyobraźnia. Gdy w końcu nasze dzieła zostały uruchomione, byliśmy mocno podekscytowani. Dokładnie przeanalizowaliśmy projekty i wspólnie nanieśliśmy ostatnie poprawki. Mieliśmy pewność, że zrobiliśmy najlepsze, co mogliśmy, zważywszy na naszą ograniczoną wiedzę. Nie dało się zaprojektować nic lepszego bez informacji o przeciwniku.

      – Po rozmowie z makrosami mam wrażenie, że nie chcą, żebyśmy wiedzieli, co nas czeka – powiedziałem.

      – Może już próbowali atakować ten układ słoneczny i skopano im dupę? – zasugerował Górski.

      – Może. Wyciągnąłem z nich tyle, że stacje są na stałych orbitach, więc nasza względna prędkość nie powinna być zbyt duża. Mam przeczucie, że nie są też zbyt dobrze uzbrojeni.

      – Mam taką nadzieję. Nie sądzę, abyśmy byli w stanie wiele zdziałać przy naszej liczebności, jeśli byliby porządnie zabezpieczeni.

      – Jestem pewien, że makrosy wzięły to pod uwagę – skłamałem gładko. Stwierdziłem, że okłamywanie podwładnych w celu podniesienia morale przychodzi mi coraz łatwiej. Prywatnie uważałem, że czeka nas szaleńcza misja samobójcza. W końcu makrosy wysyłały już własne okręty ku Ziemi, nie zważając na to, czy jest chroniona. Zawahały się dopiero, gdy okazało się, że cena porażki byłaby zbyt wysoka. W tej chwili słabości udało mi się wynegocjować pokój.

      Nawet pomijając to wszystko, nie podobały mi się niektóre z założeń, które musiałem poczynić, budując te jednostki desantowe. Podczas kolejnych krótkich sesji próbowałem wyciągnąć od makrosów tyle, ile się dało. Pytałem o liczebność wrogich sił, ich rozmiar, względną prędkość i uzbrojenie. Nie dowiedziałem się wiele. Stacji kosmicznych będzie od dziesięciu do stu. Mogą ich bronić okręty wroga lub nie. Stacje mogły mieć uzbrojenie defensywne lub nie. Nic mi to nie dało.

      Wróciliśmy do pracy nad dopracowywaniem systemów napędowych, które były dla nas krytyczne. Gdyby nie miały dość mocy, dotarcie do wroga mogłoby nam zająć całe dni, a my bylibyśmy łatwym celem. Albo poruszalibyśmy się zbyt szybko względem nich w momencie startu i nie bylibyśmy w stanie wyhamować do rozsądnej prędkości przed kontaktem.

      Zmagaliśmy się z problemem przewidywania względnych prędkości. Co zrobimy, jeśli trzeba będzie zwolnić, aby zaatakować wrogą strukturę, a nie przyspieszyć? W kosmosie, jeśli okręt leciał w stronę wrogiej stacji i chciał przy niej zadokować – lub do niej wtargnąć – musiał wreszcie wyhamować. Gdy wystrzelą nas z tego okrętu inwazyjnego, będziemy poruszać się z prędkością taką jak on, podobnie jak przedmiot wyrzucony z okna samochodu na autostradzie. Jeśli atakujący okręt ruszał w stronę celu z prędkością pięćdziesięciu tysięcy węzłów, to wystrzelony z niego pojazd desantowy trafi w stacjonarny cel z taką właśnie prędkością, nawet bez użycia silników. To będą wtedy w zasadzie pociski, a nie flota inwazyjna. Pociski z martwymi marines.

      Jeśli wpakujemy się w taką sytuację, pojazdy desantowe będą musiały mocno hamować, używając silników tak, by móc bezpiecznie wylądować na powierzchni celu.

      – W najgorszym razie – powiedział Górski, gdy przyglądaliśmy się najnowszemu projektowi – możemy obrócić główne silniki o sto osiemdziesiąt stopni i użyć ich do wytracenia prędkości.

      – Może powinniśmy zrobić większą, ale mobilną jednostkę napędową? – zadumałem się. – Moglibyśmy wtedy zapomnieć o małych silniczkach i używać tylko jednego, z maksymalną mocą. Wtedy możemy zwrócić go w dowolnym kierunku i uzyskać maksymalną energię, żeby wyhamować, gdy będziemy się zbliżać.

      Górski wciągnął powietrze przez zęby, wydając syczący dźwięk. Robił tak często i było to irytujące, ale nie narzekałem. Większość programistów to denerwujący ludzie, łącznie ze mną. Aby wycisnąć jak najwięcej z zespołu, trzeba ignorować ekscentryczne zachowania. Znałem kiedyś faceta, który musiał pstrykać się gumkami recepturkami, aby skutecznie pracować. Pstryk, pstryk, pstryk. Nikt nie chciał pracować blisko niego, ale jeśli dawało mu się bić gumką skórę, aż była czerwona, pisał niezawodny kod.

      – A trzy jednostki napędowe? – zaproponował Górski, gdy skończył syczeć. – Jedna duża do odrzutu i dwie mniejsze, obracające się wokół centrum?

      – Czemu nie jedna?

      Pokręcił głową.

      – Bo zmiana jej pozycji zajmie zbyt wiele czasu. Jeśli trzeba będzie uniknąć nadchodzącego pocisku albo skorygować kurs podczas lądowania, może to się okazać zbyt powolne.

      Skinąłem głową i przystałem na jego plan. Zamontujemy na jednostkach desantowych po trzy silniki. Gdy ukończymy projekt, każemy fabrykom zbudować potrzebne komponenty. Jeśli zostanie nam czas po zbudowaniu pierwszych ośmiu, zrobimy więcej. Wydaliśmy nanitowym kadłubom instrukcje co do kształtu. To było jak lepienie z gliny. Gładziłem je rękawicami, formując kadłub tak, aby odpowiadał projektowi. Łatwiej było zrobić to w ten sposób, niż wyjaśniać to przygłupim mózgom po angielsku. Gdy ukształtowaliśmy już nanitowe ściany, mogliśmy kazać im zapamiętać kształt. Dzięki temu zawsze były w stanie rekonfigurować się w tej formie. Inteligentny metal to coś cudownego.

      Wsiadłem do pierwszej jednostki desantowej, opływowej i lśniącej. Byłem dumny z zaprojektowania jej, podobnie jak Górski, który wszedł za mną. W środku znajdowały się dwa rzędy siedzeń, umiejscowionych naprzeciw siebie. Z przodu zlokalizowaliśmy fotel pilota, a z tyłu – wielki laser, generator i silnik. Trzeba było jeszcze tylko pilota i plutonu marines.

      – Wypchnij trochę tę ścianę i wygładź wszystkie powierzchnie – rozkazałem.

      – Dla lepszej spójności kadłuba? – spytał.

      Pokręciłem głową.

      – Jeśli coś w nas trafi, gdy będziemy w środku, to i tak wszyscy zginą, ale nie chcę, żeby moi ludzie porozbijali sobie głowy o ostre krawędzie w przypadku gwałtownych zwrotów. Nawet jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zapewne walną hełmami o te ściany. Niech mają jak najmniej okazji do obrażeń.

      Całą jednostkę opasywał centralny pierścień, wzdłuż którego poruszał się silnik kierunkowy. Za pomocą rękawicy skierowałem na niego nanity, pokrywając go lśniącymi cząsteczkami. Czułem się jak rzeźbiarz. W sumie w pewnym sensie nim byłem.

      Mieliśmy w każdej jednostce dość miejsca dla dwudziestu marines. To oznaczało, że mogliśmy w ośmiu zmieścić stu sześćdziesięciu ludzi. Ci, którzy polecą transporterami, mogli się czuć nawet szczęściarzami. Bo większość z moich podwładnych będzie o wiele gorzej chroniona, lecąc pojedynczo za tymi jednostkami.

      Drugiego dnia projektowaliśmy jednoosobowe kapsuły, które składały się z nanitowego kokonu o kształcie pocisku. Każdy otrzymał płaski dysk, który był źródłem napędu. Górski i ja zaprojektowaliśmy je w mniej niż godzinę i kazaliśmy fabrykom produkować więcej potrzebnych nam elementów: minisilniczków o kształcie dysku oraz małych nanitowych mózgów, które nimi sterowały.

      Górski i ja spojrzeliśmy po sobie i widziałem w jego oczach poczucie winy, które sam czułem.

      – To pułapki – stwierdził cicho.

      – Wiem, kapitanie.

      Spojrzał na mnie.

      – Kapitanie? Dwa dni temu byłem sierżantem.

      – Tak – stwierdziłem, badając rękami wnętrze kapsuły i szukając miejsc, które należało wygładzić. – Ale każdy, kto skutecznie pomaga mi przy takim projekcie, zasługuje na awans. Przeżyłeś dzień lub dwa i teraz masz.

      Górski