B.V. Larson

Star Force. Tom 3. Bunt


Скачать книгу

skinął głową.

      – Rozumiem, sir. Jesteśmy spisani na straty. Wygramy albo zginiemy.

      – Mamy zrobić i jedno, i drugie – poprawiłem go.

      W milczeniu kształtowaliśmy i wygładzaliśmy nasze małe latające talerze. Po chwili wahania kazałem fabrykom wyprodukować tysiąc sześćset kopii.

      Ciężko pracowałem od wielu godzin. W hełmie wkurzające było to, że uniemożliwiał dotykanie twarzy. Wszyscy z moich ludzi musieli czasami znosić trwające godzinami swędzenie. Gdy tylko przedostałem się przez śluzę, zdjąłem go. Wnętrze każdej cegły było hermetyczne. Odetchnąłem nieco świeższym powietrzem i porządnie podrapałem się po głowie.

      Zastanawiałem się nad nowym projektem skafandra. Dotychczasowe sprawdziły się w miarę dobrze na Heliosie, ale nie były idealne. Nie zostały zaprojektowane z myślą o walce w próżni ani o manewrowaniu w nieważkości. Wyobraziłem sobie wiele problemów i wypadków śmiertelnych spowodowanych aktualną budową skafandrów. Mieliśmy pomysły na ich usprawnienie przed kampanią na Heliosie, ale skupiliśmy się wtedy na wysokim ciążeniu na tej planecie, czego skutkiem był lżejszy sprzęt bojowy. Nie miałem okazji zabrać się do ulepszenia kombinezonów marines.

      Problem z walką w kosmosie był taki, że praktycznie każde trafienie oznaczało śmierć. Nawet w przypadku trafienia w kończynę, trudno było odizolować tę część ciała tak, aby nie doprowadzić do zamarznięcia czy uduszenia. Nanity nieco pomagały, jako że mogły działać jako inteligentny metal uszczelniający wszelkie otwory, ale najpierw dochodziło do rozhermetyzowania, więc zanim były w stanie cokolwiek zrobić, marine już nie miał powietrza. Nauczyliśmy żołnierzy wypuszczać w takim momencie całe powietrze z płuc – wtedy dało się przeżyć nieco dłużej. Wstrzymując oddech, ryzykowało się rozerwanie naczyń krwionośnych.

      Uznałem te warunki za nieakceptowalne. Niewielkie przebicie kombinezonu skutecznie eliminowało moich ludzi. Nawet jeśli ich nie zabijało, to na pewno unieszkodliwiało. Szybko zabrałem się do pracy nad nową wersją skafandra. Zostało mi dużo mniej ludzi i wiedziałem, z jakim środowiskiem będziemy mieli do czynienia. Uznałem, że przynajmniej mogę ich jak najlepiej wyposażyć.

      Mijały kolejne godziny. Rozrysowałem projekt opancerzonej wersji skafandra. Ciężki, bojowy kombinezon wymagający egzoszkieletu z nanitów, poruszającego nim w warunkach normalnej grawitacji. Naturalnie, jako że moi marines nie byli zwykłymi ludźmi, mogli chodzić w nim nawet bez wspomagania, ale dałem im, co tylko mogłem. Hełmy składały się z twardych polimerów, podobnie jak napierśnik i opancerzenie kończyn. Te twardsze, grubsze powierzchnie sprawiały, że skafander był ciężki, ale nie miało to aż tak wielkiego znaczenia w przestrzeni kosmicznej i przy znanityzowanych żołnierzach. Nowych pancerzy nie mogły już przedziurawić byle trafienia ze szrapneli.

      Poleciłem każdemu z ludzi przenieść istniejącą jednostkę HUD ze starego hełmu do nowego. W ten sposób nie musiałem ponownie produkować całej tej delikatnej elektroniki. Systemy zasilania i broni pozostały w zasadzie niezmienione. Skupiłem się na powierzchni pancerza i tym, jak reagował na trafienia.

      Zaprojektowałem go modułowo, z osobnymi częściami na kończyny, tors i głowę. Na stykach poszczególnych elementów znajdowały się uszczelki. Dzięki szybkim sensorom możliwe było uszczelnienie każdego uszkodzonego elementu. Na przykład, jeśli marine zostałby trafiony w nogę, w ułamku sekundy skafander odciąłby tę sekcję od reszty, aby nie tracić ciśnienia. Po załataniu dziury przez nanity znów wpuszczałby tam powietrze.

      Gdy pierwszy kombinezon był gotowy, sam go przetestowałem. Wnętrze było sztywne i nieco niewygodne. Śmierdziało plastikiem i tworzywami sztucznymi. Byłem pewien, że w całej historii żaden wojownik nie czuł się dobrze w zbroi. Mimo wszystko jednak ratowała życie, więc trzeba było ją pokochać.

      Pierwszy test polegał na detonacji granatu, podczas gdy spoczywał na nim napierśnik. Nie było to tak proste, jak może się wydawać. Leżałem tam, na granacie, przez jakiś czas, zanim w końcu go odpaliłem. Przypomniałem sobie, jak po raz pierwszy, jako dzieciak, skakałem z dużej wysokości, spoglądając w dół na błękit wody. W teorii powinienem przeżyć lot, ale nie byłem przecież całkowicie pewien. W końcu pociągnąłem zawleczkę i rzuciło mną o sufit. Odbiłem się i podryfowałem z powrotem w dół.

      Przyjrzałem się potem dokładnie skafandrowi. Na napierśniku widać było ślad po wybuchu i lekkie pęknięcia, ale udało się. Nie miałem pomysłu na przetestowanie plomb bez zadania sobie znacznych obrażeń, ale uznałem, że prawdziwa walka albo dowiedzie moich teorii w tej kwestii, albo im zaprzeczy. Rozkazałem kilku fabrykom zabrać się do produkcji kombinezonów. Powinniśmy ich mieć sporo, zanim zacznie się bitwa.

      Wyciągnąłem kolejny granat ze skrzynki z amunicją i kręciłem nim w okrytych rękawicami dłoniach, testując zręczność palców. Skafander sprawiał, że ruszały się sztywno, ale uznałem, że oficer na mostku byłby w stanie nadal sterować ekranem. Nie było to idealne rozwiązanie, ale dało się przeżyć.

      Wróciłem wyczerpany do swojej kajuty. Wydawało się, że Sandra śpi, więc położyłem się po cichu w łóżku obok niej. Westchnąłem i rozciągnąłem się, gotów na ostatni spokojny sen, zanim zacznie się spodziewane szaleństwo.

      Sandra jednak mnie zaskoczyła. Obudziła się i rzuciła na mnie z nagłą determinacją. Może to przez zbliżającą się walkę? Kochaliśmy się intensywnie, desperacko i niemal boleśnie. Było to dla nas bardziej odreagowanie napięcia niż błoga rozkosz.

      Mimo wszystko, jak większość facetów, byłem całkiem zadowolony z tego, co dostałem.

      Rozdział 4

      Wciąż spałem, gdy makrosy uznały, że dość się już naczekały. Ile minęło czasu? Chyba mniej niż trzy dni. Nieco ponad sześćdziesiąt godzin. Być może w ich kalendarzu minął cały dzień lub tydzień. Kto wie jaki cykl dobowy stosowały? Nie miałem pojęcia, jak mierzą czas ani czy mierzą go w spójnych jednostkach.

      Obudził mnie głos major Sarin, a chwilę później zawyły syreny i rozbłysły żółte światła. Nie zarejestrowałem jej słów, ale wychwyciłem ton: była przerażona.

      Dosłownie wyskoczyłem z łóżka. Przy ulepszonym przez nanity ciele i minimalnej grawitacji dotknąłem sufitu, zanim opadłem na podłogę.

      Wiedziałem, dlaczego rozbrzmiały alarmy. Byliśmy w drodze. Przydałoby mi się nieco więcej czasu, właściwie to kilka tygodni. Ale z nieznanych powodów dowództwo makrosów uznało, że powinniśmy już zdążyć przekonfigurować siły. Nigdy nie pytali, ile czasu potrzebuję. W zasadzie nigdy o nic nie pytali. Nie lubili też wszak, gdy my zadawaliśmy pytania.

      Kładłem się do łóżka z Sandrą, ale gdy się obudziłem, nie było jej. Wyszła z kabiny prysznicowej, naga i mokra. Jej nogi były długie i smagłe, po łydkach spływały krople wody. Nie uruchomiła programu suszenia, tylko po prostu wcisnęła przycisk wyjścia.

      – To już? – spytała.

      Skinąłem głową.

      – Na to wygląda. Czuję, jak pracują silniki okrętu.

      Założyliśmy kombinezony. Zostawiliśmy zapięcia otwarte, wiedząc, że łańcuchy nanitów po jakimś czasie to zauważą i same uszczelnią ubiory. Czasami wkurzające było, gdy na siłę dopasowywały ubranie, ale zwykle dobrze zgadywały.

      Wciąż niosąc buty, wyszliśmy z naszej wspólnej kajuty na wąski korytarz. Przeszliśmy szybko na drugi koniec cegły dowodzenia i dołączyliśmy do Sarin przy dużym ekranie. Górski pojawił się kilka minut później. Wszyscy wyglądali na zdenerwowanych i wiedzieli, że nie jesteśmy gotowi.

      – Sandra, połącz mnie z dowództwem makrosów – powiedziałem.

      Sandra spędziła ostatnich kilka dni, zaznajamiając się