B.V. Larson

Star Force. Tom 3. Bunt


Скачать книгу

zdecydowałem. – Połączcie mnie z dowództwem.

      – Kanał otwarty – odparła od razu Sandra.

      – Dowództwo makrosów. Potrzebujemy posiłków w celu maksymalizacji skuteczności bojowej.

      – Brak dostępnych posiłków.

      – Owszem, są. Wykryliśmy w pobliżu grupę naszych marines. Dryfują w przestrzeni. Możemy sprowadzić ich na pokład i znacząco zwiększyć liczebność wojsk.

      – Zezwolenie przyznane.

      Wszyscy wyraźnie się ucieszyli. Uśmiechnąłem się do publiczności. Czasami dobrze było wygrywać.

      – Doskonale. Dowództwo makrosów, zwolnijcie i zawróćcie okręt inwazyjny, żebyśmy mogli ich zabrać.

      Odpowiedź nadeszła po chwili opóźnienia.

      – Odmowa.

      Czułem się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Ledwie byłem w stanie powstrzymać złość.

      – Dowództwo makrosów, żądam natychmiastowego zabrania moich żołnierzy.

      – Ta jednostka nie zmieni kursu ani nie spowolni lotu. Parametry misji zostaną utrzymane.

      – Jak więc mamy ich zabrać, do cholery? – domagałem się odpowiedzi.

      – Pułkowniku – odezwała się major Sarin. – Sir?

      – Co takiego?

      – Drzwi, sir. One…

      Nie dokończyła. Wszędzie rozbrzmiały alarmy.

      „Drzwi?” – pomyślałem, po czym zorientowałem się, o co chodzi, i wykrzyczałem polecenia ponownego zapięcia zabezpieczeń. Tym razem Sandra nie marnowała czasu. Przekazała rozkaz i w całej bazie małe nanitowe ramiona opadły z sufitów, bezpiecznie chwytając marines. I całe szczęście, bo drzwi ładowni zaczęły otwierać się na zewnątrz. Atmosfera uleciała w przestrzeń. Poczuliśmy, jak wraz z nią porusza się cegła dowodzenia. Magnetyczne mocowania utrzymały ją jednak przy podłożu, podobnie jak pozostałe moduły.

      Kilku z moich ludzi nie miało tyle szczęścia. Zostali uniesieni jak przez tornado. Kazałem pokazać obraz z wewnętrznych kamer w ładowni. Marines i sprzęt wylatywali przez otwierające się szczęki okrętu prosto w próżnię. Wydawało się, że wszyscy mieli na sobie hełmy.

      – Obsługa do jednostek desantowych – próbowałem przekrzyczeć wicher. – Chcę, aby każdy pilot był na pokładzie razem z dwuosobową załogą, wliczając w to sanitariusza. Lećcie uratować wszystkich marines, jakich zdołacie!

      Kolejne minuty były gorączkowe. Kilkunastu moich ludzi zostało wyssanych w przestrzeń, zanim zdołały chwycić ich ramiona. Uznałem, że będzie to dla nich trening poruszania się w nieważkości. Kazałem jednej z moich ośmiu jednostek desantowych zebrać wszystkich z okolicy. Pozostałe siedem wysłałem do pierścienia, przez który przelecieliśmy. Miały zabrać każdego żywego człowieka, którego znajdą.

      – Sir? – odezwał się Górski.

      – Tak, kapitanie? – warknąłem.

      – Nie jestem pewien, sir…

      – Nie jesteś pewien czego?

      – Nie jestem pewien, czy to zadziała. Nadal robię wyliczenia. Może pan być zmuszony porzucić akcję ratunkową przy pierścieniu.

      – Wyjaśnij. Szybko.

      Górski pokręcił głową i wcisnął kilka przycisków na ekranie, gdzie wyświetlony był spory arkusz kalkulacyjny z masą funkcji i wielkich liczb.

      – Okręt inwazyjny nie zwalnia. Jeśli wyślemy nasze promy desantowe w stronę pierścienia, mogą nie być w stanie dotrzeć do marines, zabrać ich, zawrócić i dogonić nas, zanim dotrzemy do celu.

      – Czyli gdzie?

      Górski znowu coś wcisnął.

      – Wyliczyłem kurs. Zważywszy na kierunek lotu i czas podany przez makrosy, kierujemy się do jednego z większych satelitów orbitujących nad najbardziej zewnętrzną z pokrytych wodą planet. Są czynniki, których nie jestem pewien, ale jeśli makrosy utrzymają tempo i wystrzelą nas za jakieś cztery godziny, będziemy lecieć cholernie szybko.

      – Po prostu policz wszystko i daj mi odpowiedź.

      – Nie mogę dać definitywnej odpowiedzi, sir – odparł. – Są niewiadome.

      – Takie jak?

      – Największa to punkt wystrzelenia. Jak daleko od celu makrosy chcą katapultować nas w stronę wroga?

      Skinąłem głową. Miał rację. Jeśli chcieli podlecieć bezpośrednio i zadokować przy satelitach… były to zupełnie inne okoliczności niż wystrzelenie nas z ładowni w bezpiecznej odległości. Być może zamierzali przelecieć obok i desantować nas bokiem, jak z okna samochodu w czasie miejskiej strzelaniny? Niemożność zadania dowódcy prostego pytania o plan misji była bolesną częścią przygotowań do walki.

      – Jaka jest pańska decyzja? – spytał Górski.

      – Jaki jest bezpieczny punkt powrotu?

      Górski nie pytał, o co mi chodzi. Dobrze to wiedział. Patrzyłem, jak pospiesznie wykonuje obliczenia. Musiałem wiedzieć, ile mam w najgorszym razie czasu na podjęcie decyzji.

      – Powinien mieć pan dwie godziny, pułkowniku – odparł. – Potem ryzykuje pan, że nie będziemy mieli jednostek desantowych w czasie ataku – o ile makrosy nie zmienią harmonogramu.

      Zastanowiłem się. Im dłużej myślałem, tym mniej mi się to podobało. Makrosy nigdy nie były chętne do zmian planów – nawet gdy były to plany samobójcze. Wolały patrzeć, jak bezsensownie giniemy, niż spóźnić się o kilka minut. Z punktu widzenia dowódcy w ich podejściu było coś pięknego. Te bezduszne roboty świetnie motywowały ludzi do punktualności.

      Słuchałem przez parę sekund wezwania SOS. Rozkazałem Sandrze uruchomić kanał transmisyjny z dryfującymi żołnierzami. Dzięki otwartej ładowni choć tyle mogliśmy zrobić.

      – Kompania Echo – powiedziałem – tu pułkownik Kyle Riggs. Jesteśmy w kontakcie. Namierzyliśmy wasze pozycje. Lecimy po was, chłopcy… tak czy inaczej.

      Wokół rozległy się wiwaty. Jedynie major Sarin i kapitan Górski spoglądali na mnie zmartwionym wzrokiem. Wiedzieli, że rozdzielam siły w obliczu nieznanego wroga i zmieniam plan w połowie realizacji. Był to być może głupi błąd, ale nie mogłem wytrzymać myśli, że przelecę obok swoich ludzi i zostawię ich na śmierć w kosmosie, świadomych, że powoli zamarzają. Możecie mnie nazwać sentymentalnym głupcem.

      Rozdział 6

      Z siedemnastu marines, których wyssało w przestrzeń, udało się uratować piętnastu. Trzej ocaleni byli zbyt ciężko ranni, by walczyć, ale nanity szybko leczyły obrażenia. Ominie ich ten atak, lecz jeśli przeprowadzimy kolejny, będą gotowi do walki jutro. Nasze nanity medyczne były coraz skuteczniejsze. Wyglądało na to, że uczyły się lepszych technik naprawiania ciała z każdym miesiącem. Często żartowałem, że za parę lat będą mogły zmienić mnie w niebieskookiego blondyna, jeśli tylko zechcę. Studiowały ludzką anatomię przez dekady przed inwazją, ale to było co innego niż leczenie prawdziwych ran.

      Patrzenie na to, jak przepływają przez otwarte skaleczenie, było czymś cudownym. Wzdrygnąłem się na widok rannych ludzi. Wiedziałem, że wszystko ich swędzi i że czują w ustach dławiący, metaliczny posmak. Częstym nieprzyjemnym efektem ubocznym była nagła ślepota, gdy zbyt wiele nanitów zgromadziło się wokół nerwu wzrokowego, doprowadzając do krótkiego spięcia albo pływając w ciele szklistym.

      Ale mimo niedogodności trudno było dyskutować ze stwierdzeniem, że nanity