ze wsi do Warszawy, zgłaszała się do pośredniczki, która była zazwyczaj akuszerką bądź pomocnicą akuszerki, ta zaś załatwiała jej pracę w którymś z mieszczańskich domów i pobierała za to prowizję. Mamka musiała gdzieś zostawić swoje dziecko. Najczęściej trafiało ono do domu owej pośredniczki, która za opłatą miała je przechować i karmić. Problem polegał na tym, że takie przechowalnie dzieci mieściły się w ruderach, warunki panowały tam fatalne, a opiekunka bardziej była zainteresowana przyjmowaniem wciąż nowych mamek i zarabianiem na tym niż opiekowaniem się dziećmi już zatrudnionych. Przechowalnie dzieci nie były zakładami charytatywnymi, lecz „przedsiębiorstwami” mającymi przynosić zyski. Oddawane do pośredniczki dzieci marły więc masowo, najczęściej z głodu, ale były też zabijane. Mowa tu o procederze rozpowszechnionym w całej Europie. „Fabrykantka aniołków” to nie jest polski termin, lecz dosłowne tłumaczenie słowa używanego przez niemieckie gazety: Engelmacherin. Skublińska nie była więc jedyna. Miała swoje poprzedniczki w krajach europejskich, na ziemiach polskich, w samej Warszawie.
Proces Skublińskiej i jej kompanów był szeroko komentowany przez prasę warszawską. Na łamy gazet wylała się wtedy fala nienawiści maskowana troską o obronę moralności publicznej. Skublińską przedstawiano jako potwora, porównywano do Kuby Rozpruwacza, który szlachtował swoje ofiary na londyńskim East Endzie zaledwie dwa lata wcześniej. Dziennikarze wymyślali niestworzone rzeczy, produkowali mrożące krew w żyłach opisy okrutnych i masowych mordów (plotka głosiła, że Skublińska miała ponoć zabić 424 dzieci). Raczono czytelników obrazami rozbijanych o piec czy komin główek i rozpryskujących się mózgów. Nawet znany społecznik i lekarz dr Gustaw Fritsche nakreślił w redagowanym przez siebie tygodniku „Medycyna” scenerię horroru. Oto zwyrodniała Skublińska wraz z córką, siostrą, zięciem i siostrzeńcem półidiotą zajmowali się mordowaniem dzieci. „Wyobraźmy sobie – pisał Fritsche – całą tę rodzinę w izdebce wśród gnijących trupów, wśród biednych dogorywających dzieci, śpiącą najspokojniej przy odgłosie płakania niemowląt”. Oskarżona skazana została na trzy lata więzienia. Dla warszawiaków był to wyrok skandalicznie niski, dla nas – przykład triumfu sprawiedliwości i znakomitej dyspozycji obrońców. Nie znaleziono dowodów na mord z premedytacją, padł natomiast zarzut pośredniego spowodowania śmierci dzieci przez brak należytej opieki i wyżywienia. Sąd oparł się więc społecznej presji linczu.
Historia Skublińskiej jest prologiem do opowieści o Szpitalu dla Dzieci im. Bersohnów i Baumanów w Warszawie. Dziejopisem szpitala jest dyrektor administracyjny Henryk Kroszczor i z jego opracowania tu korzystam. Majer Bersohn – finansista, przemysłowiec, właściciel wielu nieruchomości i dóbr ziemskich, a zarazem społecznik i filantrop, powołał do życia w 1872 roku fundację Szpital dla dzieci żydowskich fundacji Majera i Chai z Szymanów małżonków Bersohnów. Kapitał fundacji został zwiększony dzięki darowiźnie córki Majera Pauliny i jej męża Salomona Baumana, właściciela jednego z warszawskich domów bankowych. W grudniu 1872 roku zakupiono plac, który stanowił część posesji między ulicami Sienną i Śliską. Po dwunastu latach, kiedy wprowadzono numery policyjne, ustalił się adres przyszłego szpitala: Sienna 60/Śliska 51. Budowa trwała od maja 1876 do czerwca 1878 roku. Pierwotnie budynek miał pomieścić 25 małych pacjentów leczonych bezpłatnie. Szybko okazało się, że to zbyt mało wobec ogromu potrzeb. Szpital musiał być rozbudowany. I wtedy, w 1892 roku, Paulina Baumanowa dokupiła plac graniczący z posesją szpitala od strony Śliskiej 51. Plac był niezabudowany, jeśli nie liczyć pozostałości po spalonym w 1890 roku drewniaku. Zgliszcza, które znalazły się w ten sposób w granicach rozszerzonego obszaru szpitala, to właśnie dom Skublińskiej – „fabrykantki aniołków”.
Aby uniknąć kurateli władz zaborczych, które po regulacjach prawnych z 1870 roku sprawowały zarząd nad szpitalami i zakładami dobroczynnymi poprzez lojalnych i pewnych politycznie członków tzw. rad dobroczynności publicznej – szpital założony z fundacji Bersohnów i Baumanów miał charakter prywatny. Wybrano najpierw Komitet Budowy, a ten powierzył sporządzenie projektu architektowi Arturowi Goeblowi. Goebel we współpracy z Czesławem Domaniewskim zaprojektuje później Szpital Starozakonnych na Czystem (wzniesiony w latach 1894–1902), wzorowany na najnowocześniejszych rozwiązaniach architektury szpitalnej w ówczesnej Europie. Zespół szpitala został powiększony o pawilon zbudowany około 1909 roku od strony Śliskiej. Prawdopodobnie w tym okresie podwyższono budynek główny o jedno piętro i dodano półkolistą klatkę schodową od strony Śliskiej.
Szpital dziecięcy im. Bersohnów i Baumanów, widok od Śliskiej. Lata siedemdziesiąte lub osiemdziesiąte XIX w.
Ryc. domena publiczna
W „Sprawozdaniu z czynności Warszawskiego Szpitala dla dzieci wyznania mojżeszowego fundacji małżonków Bersohnów i Baumanów za czas od 1 lipca 1878 do 1 stycznia 1882 roku” dr Julian Kramsztyk, ordynator oddziału wewnętrznego i zakaźnego, przedstawił dokładny opis budynku głównego i jego wyposażenia w chwili otwarcia. Przytoczmy tylko fragment.
Pierwsze piętro budynku zajmuje korytarz i 5 sal obszernych (…). W każdej z tych sal znajduje się sześć łóżek dla chorych dzieci, jako też łóżko większe dla posługaczki. Łóżka żelazne dwóch wymiarów, dla starszych i młodszych dzieci, zaopatrzone są w deszczułki, przesuwalne po łóżku, w ten sposób, że dla dziecka siedzącego w łóżku deszczułka zastąpić może stolik do jedzenia albo zabawy. (…) Przy każdej sali w niszy zamkniętej, zaopatrzony osobnym wentylatorem, znajduje się wychodek z drzwiami otwierającymi się na salę i małymi drzwiczkami wychodzącymi na korytarz, a służącymi do wstawiania i wynoszenia kubła blaszanego, bez przenoszenia go przez salę. (…) Każda sala posiada dwa duże okna i osobne drzwi prowadzące na korytarz. Z powyższych pięciu sal cztery łączące się bezpośrednio ze sobą przeznaczone są dla pomieszczenia chorych wewnętrznych i chirurgicznych, piąta, oddzielona od nich murem, posiada, podobnie jak i sala pierwsza, oddzielne schody i przedsionek i służy dla pomieszczenia dzieci z chorobami zakaźnymi. Korytarz obszerny umieszczony od frontu, wspólny dla trzech sal środkowych, wylany asfaltem, służy jednocześnie za jadalnię i bawialnię dla dzieci. Obok korytarza znajduje się łazienka z dwiema wannami, stałą i przesuwaną.
Szpital miał oddziały: wewnętrzny, zakaźny, chirurgiczny i oftalmiczny (okulistyczny). W ambulatorium przyjmowano chore dzieci żydowskie i polskie, bez względu na wyznanie. Pierwszym lekarzem naczelnym był dr Ludwik Chwat, następnym dr Szymon Portner, a jego następcą z kolei dr Adolf Poznański, który tę funkcję pełnił do 1923 roku. Lekarzem miejscowym szpitala w latach 1905–1912 był z przerwami Henryk Goldszmit, czyli Janusz Korczak. Tak wspominał po latach w „Naszym Przeglądzie” z 9 czerwca 1928 roku swój nocny dyżur w szpitalu:
Wieczorny obchód szpitala. Nikły ogarek gazu – oszczędność. W korytarzu posługaczki drzemią. Z sali chirurgicznej ciche zawodzenie. Kto płacze? Cisza. Wychodzę – czekam. Znów. Kto płacze? Ty? Nie. Kłamie. Przywiozło ją pogotowie. Poparzona powinna była umrzeć, a jednak… (…) Może potrzebujesz? Podać ci nocnik? Tak. Na pytanie dlaczego od razu nie powiedziała: Bałam się, że posługaczka mnie zbije. Ach więc biła, lub choćby tylko mogła, zdolna była uderzyć. Posługaczki miały dwudziestoczterogodzinny dyżur. No nie. Na noc przychodzili dyżurować dobroczynni Żydzi – krawcy, szewcy, handlarze. Co noc inni. Przynosili dzieciom wino (na wzmocnienie), cukierki (na pocieszenie).
Szpital dziecięcy im. Bersohnów i Baumanów, widok od Siennej. Rok 1930.
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)
Rozbudowę przerwał wybuch pierwszej wojny światowej. We wrześniu 1914 roku szpital zamienił się w lazaret, a po pięciu tygodniach wznowił swoje normalne funkcje w nienormalnej,