wiekiem albo nawet wbudowywanie całego gramofonu w meble. Zamiast tego Rams i jego współpracownicy usunęli wszystko, co zbędne, i zaprojektowali gramofon wyposażony jedynie w przezroczystą pokrywę z plastiku. Nigdy wcześniej nie stosowano takiego rozwiązania i było ono tak rewolucyjne, że niektórzy obawiali się bankructwa firmy, ponieważ sądzili, że nikt nie będzie chciał kupić takiego urządzenia. Pozbycie się niepotrzebnych elementów wymagało odwagi, jak zawsze. Jednak w latach sześćdziesiątych ten wzór gramofonu zaczął zyskiwać na popularności. W końcu zdobył takie uznanie użytkowników, że wszyscy inni producenci także zaczęli z niego korzystać.
Kryteria projektowe Dietera Ramsa można streścić w postaci charakterystycznie zwięzłej zasady, wyrażonej trzema niemieckimi słowami: weniger aber besser, czyli „mniej, ale lepiej”. Trudno o trafniejszą definicję esencjalizmu.
Droga esencjalizmu to nieustanne dążenie do urzeczywistnienia tej zasady. Nie oznacza okazjonalnego korzystania z niej. Wymaga stosowania jej w życiu w sposób zdyscyplinowany.
Droga esencjalizmu nie polega na powzięciu postanowienia noworocznego, by częściej mówić „nie”, zmniejszyć ilość napływającej korespondencji albo opanować nową strategię zarządzania czasem. Chodzi w niej o to, żeby jak najczęściej zatrzymywać się i odpowiadać sobie na pytanie, czy inwestujemy swoje siły i zasoby w odpowiednie przedsięwzięcia. Na świecie jest tak dużo dostępnych przedsięwzięć i możliwości, że nie bylibyśmy w stanie zaangażować się we wszystkie, ponieważ zabrakłoby nam środków i czasu. I choć wiele z nich jest atrakcyjnych, a niektóre są bardzo pociągające, w rzeczywistości większość jest trywialna, a tylko nieliczne mają istotne znaczenie. Aby podążać drogą esencjalizmu, należy umieć je rozróżniać – trzeba się nauczyć przesiewania różnych opcji i wybierania tylko tych naprawdę ważnych.
W esencjalizmie nie chodzi o to, jak zrobić więcej, tylko jak robić właściwe rzeczy. Nie oznacza to także, że mamy robić mniej tylko po to, żeby mieć mniej pracy. Liczy się jak najmądrzejsze inwestowanie czasu i energii w celu osiągnięcia jak najbardziej wartościowych wyników poprzez robienie tylko tego, co istotne.
Różnicę między postępowaniem esencjalisty a zachowaniem osoby, która nim nie jest, przedstawia ilustracja ze strony 14. W obu przypadkach wydatkowana jest taka sama ilość energii. Na rysunku po lewej stronie jest ona podzielona na wiele różnych czynności. Efektem jest niezadowalające doświadczenie dokonywania milimetrowych postępów w milionie kierunków. Po prawej stronie energia jest wykorzystywana do realizacji niewielu czynności. Inwestując w mniejszą liczbę zadań, z zadowoleniem dokonujemy dużych postępów w sprawach, które liczą się najbardziej. Droga esencjalisty wymaga odrzucenia przekonania, że można robić wszystko naraz. Zamiast tego potrzebne są realne kompromisy i trudne decyzje. W wielu przypadkach można się nauczyć podejmowania jednorazowych decyzji, które przesądzają o tysiącach późniejszych wyborów, tak aby nie trzeba było zadawać sobie tych samych pytań w nieskończoność.
Droga esencjalizmu oznacza życie według planu, a nie poddawanie się przypadkowi. Zamiast podejmować decyzje w reakcji na zachodzące wydarzenia, esencjalista celowo odróżnia garstkę ważnych spraw od trywialnej większości, eliminuje rzeczy nieistotne, a następnie usuwa przeszkody, tak aby sprawy o dużym znaczeniu mogły być załatwiane w jasny, przejrzysty sposób. Inaczej mówiąc, esencjalizm to zdyscyplinowane, systematyczne podejście do poszukiwania punktu najwyższej użyteczności oraz wykonywania najważniejszych zadań niemal bez wysiłku.
Droga esencjalizmu prowadzi do przejęcia kontroli nad dokonywanymi wyborami. Pozwala dotrzeć na nieznane wcześniej poziomy sukcesu i znaczenia. To ścieżka, na której wszyscy możemy się cieszyć samą wędrówką, a nie tylko celem. Mimo tych wszystkich korzyści zbyt wiele sił spiskuje, aby powstrzymać nas przed zdyscyplinowanym realizowaniem zasady „mniej, ale lepiej”, przez co wielu z nas wybiera krętą ścieżkę nieesencjalizmu.
W pewien słoneczny, zimowy dzień odwiedziłem w jednym z kalifornijskich szpitali moją żonę Annę. Nawet w tym miejscu nie przestawała promienieć radością. Wiedziałem jednak, że jest wyczerpana. Dzień wcześniej urodziła naszą ukochaną córeczkę. Dziecko przyszło na świat zdrowe i szczęśliwe, ważyło 3260 gramów2.
Jednak dzień, który powinien należeć do najszczęśliwszych i najpogodniejszych w moim życiu był w rzeczywistości pełen napięcia. Patrząc na moją śliczną córeczkę przytulającą się do zmęczonej mamy, jednocześnie rozmawiałem przez telefon i czytałem służbowe e-maile ponaglające mnie do wzięcia udziału w spotkaniu z klientem. Jeden z kolegów napisał: „Piątek między trzynastą a czternastą to zły moment na narodziny dziecka, bo musisz w tym czasie być na spotkaniu z X”. Był właśnie piątek i choć byłem niemal pewien (albo przynajmniej miałem nadzieję), że to był tylko żart, i tak czułem się zmuszony do stawienia się na spotkanie.
Instynktownie wiedziałem, co powinienem zrobić. Miałem poświęcić czas żonie i nowo narodzonemu dziecku. Ale kiedy w końcu usłyszałem w słuchawce pytanie o to, czy zamierzam zjawić się na spotkaniu, z całym przekonaniem, jakie umiałem z siebie wykrzesać, powiedziałem… „Tak”.
Nie jestem dumny z tego, że kiedy żona leżała w szpitalu z kilkugodzinnym noworodkiem, pojechałem na spotkanie służbowe. Po jego zakończeniu kolega powiedział, że przedstawiciele klienta na pewno docenią moją decyzję. Ale wyraz ich twarzy nie świadczył o szacunku. Wręcz przeciwnie, można z nich było wyczytać to samo pytanie, które sobie zadawałem: „Co on tutaj robi?”. Zgodziłem się na udział w spotkaniu tylko po to, żeby zadowolić współpracowników, ale w ten sposób skrzywdziłem rodzinę, zadałem kłam swoim przekonaniom, a nawet nadwyrężyłem relację z klientem.
Jak się później okazało, spotkanie nie przyniosło absolutnie żadnych efektów. Nawet gdyby jednak było owocne, skórka nie byłaby warta wyprawki. Chcąc uszczęśliwić wszystkich, poświęciłem to, co najważniejsze.
Po dłuższym zastanowieniu się doszedłem do ważnego wniosku:
To doświadczenie obudziło we mnie na nowo chęć – a właściwie palącą, nieprzemijającą obsesję – zrozumienia, dlaczego skądinąd inteligentni ludzie dokonują takich, a nie innych wyborów w życiu osobistym i zawodowym. „Dlaczego tak się dzieje – zastanawiałem się – że nosimy w sobie mnóstwo zdolności, ale często świadomie decydujemy się nie wykorzystywać większości z nich? Jak moglibyśmy dokonywać wyborów umożliwiających angażowanie w większym stopniu potencjału kryjącego się w nas i w innych ludziach?”. Chęć znalezienia odpowiedzi na te pytania zmusiła mnie do porzucenia studiów prawniczych w Anglii i wyruszenia w podróż, której ostatnim przystankiem były Kalifornia i studia na Uniwersytecie Stanforda. Skłoniła mnie do poświęcenia dwóch lat na pracę nad książką Dodaj im skrzydeł! Jak najlepsi liderzy wyzwalają potencjał swoich współpracowników. W końcu zainspirowała mnie do założenia własnej firmy zajmującej się doradztwem strategicznym i przywódczym w Dolinie Krzemowej. Prowadzę ją do dzisiaj, współpracując z najzdolniejszymi ludźmi z najbardziej interesujących przedsiębiorstw na świecie i pomagając im podążać drogą esencjalizmu.
Często spotykam w pracy ludzi z całego świata, pochłoniętych i przytłoczonych oczekiwaniami otoczenia. Doradzałem ludziom sukcesu cierpiącym w milczeniu i próbującym desperacko zrobić wszystko, idealnie, natychmiast. Widywałem ludzi tkwiących w pułapkach zastawionych przez władczych