sytuacji. Już wcześniej sam pan powiedział, że każda nasza wielka jednostka musi sprostać dwóm lub trzem podobnym sowieckim. Generał Pełczyński mówił o znacznie większym nasyceniu bronią maszynową i artylerią dywizji strzeleckich w porównaniu do naszych, a o oddziałach motorowych w ogóle nie ma co wspominać. Zdaje się, że górują nad nami w każdym rodzaju broni oraz liczebnością. Czyż nie tak? – Śmigły popatrzył na szefa II Oddziału.
– Powiem więcej. Nasze kalkulacje okazały się… hm… mocno niedoszacowane. Wiedzieliśmy w ogólnym zarysie, jakie siły są w stanie wystawić. Tymczasem już na chwilę obecną doliczyliśmy się prawie trzysta pięćdziesiąt sformowanych dywizji strzeleckich. W bezpośredniej walce z nami i Finami zaangażowali sto dwadzieścia, sto trzydzieści dywizji, z rezerwą 25–30%. Czyli zaledwie połowę tego, co do tej pory zmobilizowano.
– A jakie ponieśliśmy straty?
– Rozbiliśmy lub zdziesiątkowaliśmy około dwudziestu dywizji lub brygad. Sami straciliśmy o połowę mniej, ale przy takiej dysproporcji sił nie wiem, jak długo jesteśmy w stanie prowadzić działania – powiedział pułkownik Józef Jaklicz, zastępca szefa sztabu.
– Strategia, jaką opracowaliśmy – odparł Stachiewicz – wynika z innych przesłanek. W ostatnim tygodniu widzieliśmy wyraźnie, do czego dążą Sowieci: do jak najszybszego opanowania terenu. Rzucają na przeciwnika masę wojsk, żeby go zmiażdżyć. Panowie, przecież wiecie nie od dziś, że wojny nie da się wygrać w tydzień bądź dwa. Zobaczymy, co będzie się działo za trzy miesiące, jesienią. Przed wojną nasze zasoby określaliśmy jako wystarczające na pół roku prowadzenia działań bojowych. Wiem, że obecnie zużywamy je o wiele szybciej, ale i tak co najmniej do początku października nie musimy się zanadto ograniczać. Przez te cztery miesiące może się wiele wydarzyć.
– Oby miał pan rację – Śmigły przesunął dłonią po łysej, jajowatej głowie. – W takim razie, co z punktu widzenia sztabu jest rzeczą najważniejszą?
– Utrzymanie statyczno-manewrowego charakteru walk. Bronimy się do upadłego i kontratakujemy przy każdej nadarzającej się sposobności z wykorzystaniem związków szybkich.
– Jeżeli mogę… – Pełczyńskiemu nie dawała spokoju myśl o zupełnie odsłoniętej północnej flance. Państwa nadbałtyckie nie zostały jeszcze wciągnięte w wir prowadzonych działań, co dla niego stanowiło zupełne kuriozum – jaki problem przy pomocy niewielkich przecież sił zająć te trzy niewielkie kraje? Wtedy Polacy musieliby się wycofać z otoczonego z trzech stron występu litewskiego. Zagrożone stawały się Suwałki, Augustów i Grodno. Linia frontu przebiegałaby wzdłuż Szczary i Niemna. Przepadało Wilno i wszystko, co na północ od Nowogródka. Zgroza ogarniała go na myśl, jak blisko jest z Grodna do Białegostoku.
– Słuchamy, generale.
– Nie zastanowiło panów, dlaczego Sowieci są tak mało aktywni na północy?
– Wiążą ich Finowie.
– To tylko część wytłumaczenia.
– Sugestie? – poprosił Śmigły.
– No właśnie żadnych. Bardzo nad tym boleję.
– Jeżeli to będzie możliwe, proszę się temu przyjrzeć bliżej.
Przyjrzeć bliżej. Ba, tylko jak? Może i był szefem wywiadu, ale nie cudotwórcą. Referat „Wschód” miał w Leningradzie swoich ludzi, lecz kontakt – i tak bardzo trudny w warunkach wojennych – teraz zanikł zupełnie.
Drugie co do wielkości miasto Rosji aż kusiło bliskością, ale równie dobrze mogło znajdować się na księżycu. Niby na wyciągnięcie ręki, a kompletnie nieosiągalne. Przynajmniej metodami, jakie preferował do tej pory.
Śmigły nie trzymał ich dłużej. Sam wyglądał na zmęczonego. Oficerowie rozeszli się do własnych zajęć. Mieli ich tyle, że nie wiedzieli, w co ręce włożyć. Na dobrą sprawę nie opuszczali pomieszczeń Pałacu Saskiego. Tylko czasami, jadąc do domu, widział, jak Warszawa przygotowuje się do obrony, ale też, że ruch na ulicach chyba się nie zmienił, otwarta była większość lokali i kin. Do stolicy dopiero zaczynała docierać rzesza uchodźców ze wschodu, co powoli przekładało się na jakość życia, w dodatku ceny w sklepach osiągnęły już niebotyczne wysokości. Rząd oczywiście zapowiedział walkę ze spekulanctwem i wszelkiego rodzaju nadużyciami, policja wypisywała mandaty. To wszystko każdy mógł zauważyć. On zaś dodatkowo zdawał sobie sprawę z drugiego krwiobiegu, tętniącego pod powierzchnią normalnego życia. Sam wiedział o kilku siatkach szpiegowskich, jakie w ostatnich tygodniach uaktywniły się w stolicy. Zresztą nie tylko tutaj, bo również i w innych miastach. Pewnie o co najmniej takiej samej liczbie nie wiedział. Do tego dochodzili różnego rodzaju niezadowoleni – nacjonalistycznie nastawieni Ukraińcy, reszta niewyłapanych wcześniej członków Komunistycznej Partii Polski i Kominternu, no i jeszcze jedno… W samej Warszawie mieszkało przeszło trzysta tysięcy Żydów, w przeważającej części lojalnych obywateli, ale ile spośród nich, gnębionych nieustannymi szykanami ONR-u, pójdzie za głosem głoszącym wolność klasową i internacjonalizm? No właśnie, ilu? Kilkuset czy kilka tysięcy zdecyduje się na ruchawkę zainicjowaną przez komunistów? W tej sytuacji wieloetniczne państwo to szczęście i przekleństwo w jednym.
Sporą część czerwonych agitatorów udało się pochwycić. Przejęto tysiące ulotek i setki plakatów wzywających do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Policja i kontrwywiad dwoiły się i troiły, rozbijając kolejne grupy i grupki, ale nie łudził się – przez te sieci przechodziły nawet grube ryby, a co dopiero płotki.
Nie poszedł do siebie. W dyżurce zażądał samochodu i wyszedł przed gmach. Zapalił papierosa. Wysoko na niebie przemknęła para Hurricane’ów i pognała na wschód. Nie ogłoszono alarmu, co jeszcze wcale nie znaczyło, że kilka maszyn bombowych nie przerwało blokady i nie zrzuci ładunków gdzieś na przedmieściach. Na razie panował spokój.
Wsiadł do podstawionego citroëna. Szofer, młody podporucznik w cywilnym ubraniu, ruszył z piskiem opon. Jechali w stronę Piaseczna, gdzie przebywał jeden z więźniów Brześcia. W znośnych warunkach, bo czy był to jeszcze więzień, czy już współpracownik – tego Pełczyński wciąż nie był pewien. Wszystko zależało od uzgodnienia wspólnego zdania. Wiedział, że zarówno on, jak i Rosjanin będą musieli pójść na ustępstwa w wielu kwestiach. Jeżeli zaangażuje się wystarczająco mocno, to w dalszej perspektywie cały układ może ulec zmianie.
Przytrzymał się przedniego fotela, kiedy samochód brał gwałtowny wiraż. Już chciał skarcić kierowcę, ale w końcu machnął ręką. Jeśli jest wolny przejazd, trzeba korzystać. Na miejsce dotarli szybciej, niż się spodziewał. Z szosy skręcili w iglasty las, gdzie w cieniu drzew rozrzucone były poszczególne posesje. Ta, do której zdążali, znajdowała się dobre sto pięćdziesiąt metrów od drogi, ukryta za solidnym murem.
Citroën skręcił i zatrąbił. Bramę otwarto z cichym zgrzytem zawiasów. Dwukondygnacyjny budynek stał w głębi. Zamiast wybrukowanego podjazdu wiódł ku niemu szutrowy trakt.
Wkoło nie widać było ludzi, co Pełczyńskiego ucieszyło. W tłumie zawsze ktoś mógł zwrócić na niego uwagę, a w jego fachu to niepotrzebne. Wysiadł. Dopiero wtedy z wnętrza wyszedł dowodzący placówką oficer.
– Czołem.
– Dzień dobry, panie generale. Proszę – wskazał drzwi do środka.
Pełczyński ruszył długimi krokami. Po schodach wszedł na piętro i skierował się w prawo. Minął krótki korytarz i przystanął dopiero w sporych