Vladimir Wolff

Operacja pętla


Скачать книгу

drugi pilot Marka po MacDonaldzie i Puławskim, zdążył już przywyknąć do myśli, że jest dopiero materiałem na pełnowartościowego oficera. Jako lotnik równie utalentowany co Bagiński, nie podzielał jego zamiłowania do sportu, a przynajmniej do tego sprowadzającego się do wzajemnego okładania się pięściami po twarzy. Wolał podręcznik mechaniki i instrukcje obsługi silników. Z zapamiętaniem studiował tabliczki znamionowe i broszury reklamowe urządzeń elektrycznych.

      – Nie zawracajcie sobą mną głowy – powiedział i odszedł w stronę, skąd dochodził zapach przypalonej kaszy i kawy zbożowej.

      – Skoro już nic nie stoi na przeszkodzie, to chodźmy – ponaglił dyżurny.

      Zeszli kondygnację w dół. Z jednej strony schron, z drugiej pomieszczenia dowództwa. Ponury nastrój piwnicy aż nadto kontrastował z piękną, słoneczną pogodą, z drugiej strony chłód podziemia na pewno działał ożywczo po skwarze na zewnątrz.

      Pokój, do którego go zaprowadzono, był większy, niż się spodziewał. W kącie dostrzegł nawet umywalkę za białym parawanem i polowe łóżko. Właśnie nad umywalką stał niewysoki, korpulentny mężczyzna bez kurtki mundurowej, w samej tylko koszuli, i mył ręce.

      – Podporucznik…

      – Wiem, kim jesteście – gospodarz przejechał wilgotną dłonią po karku, a następnie opłukał twarz. W końcu sięgnął po czysty biały ręcznik i przyłożył go do czoła.

      – Bardzo was chwalą.

      – Nie wiedziałem – bąknął.

      – No, to już wiecie.

      Przez oparcie krzesła przewieszono górę munduru. Marek dostrzegł gwiazdki i belki na pagonach.

      – Czasowo zostaliście oddelegowani pod moją komendę – pułkownik w końcu przeszedł do sedna. – Już się zapewne domyślacie, że dowodzę całym tym cyrkiem tutaj.

      – Tak…

      – Pozwólcie mi skończyć – nowy przełożony wykonał uspokajający ruch ręką. – Podobno jesteście jedną z niewielu osób w naszej armii mającą odpowiednie doświadczenie w wykonywaniu takich misji.

      Tego się spodziewał. Nie kazano by mu przecież lecieć na drugi koniec Polski bez wyraźnego powodu. Jest zadanie i musi je wykonać. Pytanie tylko, czy wyniesie z tego głowę cało. Bez mrugnięcia okiem wpatrywał się w pułkownika.

      – W ogólnym zarysie… Zaraz, gdzie ja to mam… – pułkownik poszukał wśród papierów leżącej na stoliku morskiej mapy, jak się zdawało, dość szczegółowo odzwierciedlającej wszelkie geograficzne detale zatoki głęboko wcinającej się w ląd.

      – O, widzicie? Tutaj. O to nam chodzi – wskazał palcem dość rozległy rejon u ujścia jakiejś rzeki. – Podejdźcie bliżej. Stamtąd chyba nic nie widać.

      Czegóż teraz od niego chcą? Zobaczmy.

      Zrobił parę kroków i pochylił się nad płachtą. W natłoku poziomic i cyferek trudno mu było się nawet zorientować, gdzie jest ląd, a gdzie morze. Zresztą sam zarys linii brzegowej nic by mu nie powiedział, żeglarstwo to nie jego pasja. Zaraz, zaraz…

      – Dobrze widzicie, poruczniku, to Kronsztad.

      – Co ja niby mam zrobić? – zapytał, chociaż już się domyślał, czego od niego oczekują. Równie dobrze mogliby go wysłać wprost w lwią paszczę.

      – Polecicie, zrobicie kilka fotek i wrócicie – pułkownik nie silił się na frazesy, bo doskonale wiedział, z jakim ryzykiem przyjdzie zmierzyć się załodze. Dlatego dodał po chwili: – Dobrze was rozumiem. Możecie odmówić. Poleci kto inny.

      – Chwileczkę, nie powiedziałem przecież: nie.

      – To dla nas bardzo istotne. Naprawdę. Przy poprzedniej generacji samolotów o takiej operacji w ogóle nie dałoby się pomyśleć. Dopiero Mosquito, o ile jest tak dobry, jak słyszałem, przedrze się przez obronę. To jak?

      Swoje szanse szacował jako pół na pół. Tam pewnie aż roi się od myśliwców obrony i dział przeciwlotniczych. DH.98 był szybki, owszem, ale nie tak, by wyprzedzić pocisk wystrzelony w jego kierunku.

      – Ile przelotów?

      Pułkownik wzruszył ramionami.

      – Tyle, ile będzie konieczne. Zainstalujemy wam kamery, więc myślę, że wystarczy jeden, góra dwa. Lotnisko zapasowe w Tallinie bądź Rydze.

      – Co potem?

      – Zobaczymy.

      Właściwie i tak wszystko już zostało zorganizowane. Czy poleci on, czy ktoś inny, nie miało większego znaczenia.

      Trasę zaplanował tak, aby w sowieckiej przestrzeni powietrznej przebywać jak najkrócej. Kurs wykreślony na mapie wiódł nad Lipawą, przecinał Zatokę Ryską, dalej prowadził na Dorpad i jezioro Pejpus. Stamtąd już tylko jeden skok do celu. Ogółem trochę ponad 800 kilometrów w jedną stronę. Trzy i pół godziny bez specjalnego żyłowania silników.

      Zaplanowany na godzinę 17.00 wylot opóźnił się przez kamery, które nie mieściły się w podkadłubowym stelażu. Przeróbka zajęła więcej czasu niż sam montaż. W desperacji wycięto w poszyciu nieco większy otwór na obiektyw.

      Bagińskiego najbardziej irytowało co innego – że całe to cholerne ustrojstwo poddane przeciążeniom zacznie żyć własnym życiem i ostatecznie odpadnie, nie daj Boże, uszkadzając idące tuż obok cięgna sterowania lotkami. Jak mu na koniec powiedziano, obiektywy udało się ustawić pod takim kątem, że powinny pokrywać też znaczny obszar przed samolotem, tak żeby nie musiał przelatywać nad każdym obiektem. Miał zamiar dla pewności zrobić pętlę lub dwie, jednak świadomość, że nie jest to bezwzględnie konieczne, jakoś pomagała.

      Wystartowali z czterdziestominutowym opóźnieniem, więc od razu ostro nabrał wysokości. Żadnych subtelności. Szybka akcja i równie szybki powrót do bazy.

      – Pytałem o tego pułkownika – powiedział Szymański. – Podobno równy chłop. Bardzo go tutaj chwalą.

      – Taaa…

      – Za parę tygodni zostanie generałem.

      – Jeszcze jeden?

      – Jesteś uprzedzony.

      – Lepiej sprawdź temperaturę oleju.

      – Wciąż na takim samym poziomie – podchorąży dotknął palcami wskaźnika, jakby w ten sposób chciał namacalnie się o tym przekonać.

      – Jak podskoczy, powiedz.

      – Nie omieszkam, a wracając… – Szymański nie przestawał mleć ozorem.

      – Władek, litości.

      Marek najbardziej lubił latać sam. Niestety, DH.98 zaprojektowano jako maszynę dwuosobową. Kłopot ze współzałogantami polegał jeszcze na tym, że bardzo często się zmieniali. Nim zdążył przywyknąć do jednego, zaraz pojawiał się kolejny i wszystko zaczynało się od początku.

      Z informacji zasięgniętych przed wylotem wyłaniał się obraz umiarkowanej aktywności Sowietów nad rejonem polskiego wybrzeża. Raz myśliwce eskadry pościgowej rozpędziły wyprawę bombową ciągnącą nad Gdynię. Parę bomb poszło nawet w doki, uszkadzając przy okazji kilka handlowców. Taka akcja już się nie powtórzyła, za to parę razy widziano samoloty zwiadowcze. Osobna sprawa to kilka nalotów na idącego ze Sztokholmu „Robura VII”. W końcu kapitan zawrócił do Szwecji, mając na pokładzie poturbowaną sporą część załogi. Wiadomością