ale to mało. Postawa Świrskiego rozczarowywała. Czy on aby zdaje sobie sprawę z niewykorzystanej możliwości? Na usta Pełczyńskiemu cisnęły się ostre słowa, kiedy zupełnie nic niewyrażająca twarz kontradmirała obróciła w stronę, gdzie siedział generał.
– Zapewne jest pan zainteresowany tym, co zostało przez nas zdobyte. Z wiadomych względów jednostka nie komunikuje się z nami, tego jest pan świadom, mam nadzieję.
Pełczyński nie chciał wyjść na durnia, więc jedynie przytaknął.
– Odpowiednie materiały zostaną panu przedstawione. W swoim czasie, oczywiście, ale z tego, co widzę, i bez naszej pomocy radzi pan sobie doskonale – Świrski wskazał na projektor.
– Proponuje pan powtórkę nad Swinemünde?
– Doskonale pan wie, że to nie jest możliwe. Nie zajrzymy tam, gdzie oni nie pozwolą.
– Co nam pozostaje?
– Przypilnujemy Sowietów. Niemców nie do końca – powiedział kontradmirał z rozbrajającą szczerością. – Dalej czas pokaże.
Rozdział 6
KRONSZTAD
Admirał Władimir Tribuc, z pewnym zadowoleniem na okrągłym obliczu, stał i kontemplował. A miał co. Z gabinetu w bazie w Kronsztadzie widział więcej niż z okna gmachu Admiralicji w Piotrogrodzie, o przepraszam: w Leningradzie. Nazwę zmieniono jeszcze w 1924 roku, a on wciąż nie potrafił się przestawić. Miasto cara, Lenina i kolebka rewolucji. Wszystko w jednym. Piękna tradycja. Piękna i wymagająca godnej kontynuacji.
Przesunął wzrok z przysłoniętego ołowianymi chmurami nieba na port. Poprawa pogody była chwilowa, bo znowu zapowiadano jej pogorszenie. Z boku widział spiętrzone maszty „Marata” z powiewającą na wietrze biało-niebieską banderą z sierpem i młotem. Krążownik robił wrażenie. Problem w tym, że tylko na laikach. Na paradach wypadał nad wyraz korzystnie, i owszem. Przy salwie z dział kalibru 305 mm publiczność szalała ze szczęścia. Jako monitor lub pływająca bateria sprawdzi się bez zastrzeżeń. Problem leżał w czym innym. Wyciągnięcie pancernika z portu i rejs bojowy to zupełnie inna para kaloszy.
Gotowość bojową ogłoszono wraz z rozpoczęciem działań wojennych. Flota nie stanowiła tu wyjątku. Lotnictwo należące do Bałtyckiego Zgrupowania Morskiego nie pozostawało bezczynne. Prowadziło działania, i to całkiem intensywne, głównie przeciwko Finom i ich portom. Od strefy działań bojowych dzieliło ich bardzo niewiele, w zasadzie tyle co nic. Ze strony generałów wciąż podnosiły się głosy: dlaczego nasza dumna i wspaniała flota wciąż pozostaje bezczynna? Już brakowało śliny w gębie, by wszystko bez końca tłumaczyć. I tak niewiele zrozumieją. Ale w konsekwencji nic nie stało na przeszkodzie, by tak czekać bez końca. Z błogiego letargu wyrwała admirała dopiero rozmowa z Timoszenką. Tribuc przedstawił fakty i swoje obawy. Nic nie pomogło. Zgrupowanie ma wyjść w morze – odblokować Zatokę Fińską i przeciąć linie komunikacyjne na Bałtyku. Wszystko według założeń poczynionych grubo przed wojną. Do nich dołożono zadanie dodatkowe – operację desantową, co w istotny sposób komplikowało pierwotne plany. Wojska Frontu Północno-Zachodniego przecież w zupełności powinny wystarczyć do zajęcia trzech niewielkich państewek. Desant morski na tyłach mający zdezorganizować obronę i przechwycić uchodzące władze, żeby nie utworzyły jakichś rzekomo legalnych struktur na emigracji, wydawał się admirałowi absolutnie zbędny. W dodatku nazwano to wszystko operacją „Pętla” – ci skazańcy mieli sami w nią wsunąć głowę.
Desantem wypełnione po brzegi były nie tylko wszystkie dostępne transportowce, ale także inne jednostki pływające, które udało się oderwać od mniej pilnych zadań, a więc kabotażowce, barki, nawet wolne kontrtorpedowce. Dla Tribuca wszystko to było gigantyczną improwizacją, ale na szczęście on odpowiadał tylko za działania floty.
Cała ta wielka zbieranina stała na razie w porcie, operacja miała się bowiem rozpocząć dopiero po tym, jak trałowce sprawdzą podejścia do i tak ciasnej zatoki. Akurat na tym etapie admirał nie przewidywał kłopotów. Nie tak blisko Kronsztadu. To jak pchanie głowy w paszczę lwa – pomyślał ze złośliwością. Kto przy zdrowych zmysłach zaryzykowałby podobną akcję? Finowie? – ci jechali ostatkiem sił. Z rozpoznania wiedział, że ich okrętom udało się uniknąć bomb w portach, a potem czym prędzej odpłynęły na zachód, jak najdalej od Tupolewów i Petliakowów. Marynarka Estonii najzwyczajniej w świecie nie sprostałaby zadaniu. Na Szwedów dopiero przyjdzie kolej. Ostatniego z zainteresowanych państw – Polski – może nawet mającej siły i środki, w ostatecznym rozrachunku nie brał pod uwagę. Co niby mieli robić pod samym jego nosem? Na otwartych wodach Bałtyku owszem. W zamkniętej kiszce zatoki – nie. Z czego to wynikało, nie potrafił powiedzieć. Raz spróbował postawić się na miejscu dowodzącego polską flotą kontradmirała i jakoś nie potrafił sobie tego wyobrazić, bo i niby jak? Raptem pięć dużych jednostek przeciw kilkakrotnej przewadze. Przeciwnik nie miał nawet porządnych małych jednostek, takich jak brytyjskie kutry CMB zdolne wystrzelić torpedy i uciec na pełnej prędkości w bezpieczny zasięg własnej ciężkiej artylerii. Zresztą, co tu dużo dywagować, polaczki to nie ci aroganccy angole. Pomijając wszystko inne, brakowało im jednego – tradycji, czyli właśnie tej siły, z której pełnymi garściami czerpała Royal Navy.
Tribuc znudzony postąpił w tył. Wszystko powinno pójść gładko.
Rozdział 7
PUCK
– Panie majorze! Panie majorze!
Marek wyskoczył spod skrzydła Mosquito, gdzie dokonywał oględzin, i popędził za jeszcze widoczną sylwetką.
Nieświadom niczego oficer w lotniczym mundurze oddalał się szybkim krokiem. Mimo sprężystego chodu widać było po nim zmęczenie.
– Panie majorze! – Bagiński krzyknął jeszcze raz.
Najwyraźniej tym razem krzyk dotarł do lotnika, bo ten przystanął i spojrzał za siebie.
– No proszę, proszę… Góra z górą, jak mówią…
– Tak się cieszę!
Major Witold Urbanowicz przejechał wzrokiem po Marku od góry do dołu niczym handlarz oceniający wartość towaru.
– Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie tego, że spotkam pana właśnie tutaj.
– Co zrobić…
Zapewne oględziny wypadły pozytywnie, bo majorowi czas przestał dreptać po piętach. Nie wykręcał się pilną sprawą ani nagłym wezwaniem do telefonu.
Już kiedyś los zetknął obu pilotów. Przez krótką chwilę Bagiński podlegał Urbanowiczowi podczas służby w eskadrze wywiadowczej. Jak często bywa w takich przypadkach, zostali rozdzieleni równie szybko, jak się poznali. Jeden powędrował do Anglii po odbiór nowej partii samolotów, a drugi wykonywał loty wzdłuż całej wschodniej granicy.
– Wy tutaj na długo, poruczniku?
– Trudno powiedzieć – stojący w słońcu Bagiński zmrużył oczy. – Na początku miałem odbyć jeden lot, ale wygląda na to, że utknąłem tutaj na dłużej. Nikt mi nic nie chce powiedzieć. Zupełnie jak w Toruniu.
– Nie wiedziałem, że było ci tam tak źle – zaśmiał się major.
– Chciałbym na front.
– Tu też jest front. Nieprawdaż?
– Więcej dobrego mogę zrobić,