Vladimir Wolff

Operacja pętla


Скачать книгу

do niego.

      – Zgłaszam się.

      – Namierz te cholerne okręty. To rozkaz…

      Polskie samoloty rwały naprzeciw co najmniej sześciu sowieckim I-16. Niech i on się w końcu na coś przyda. Wykręcił ćwierćbeczkę i poszedł w dół, w stronę, gdzie jak przewidywał, powinny znajdować się jednostki konwoju. To, co dostrzegł na samym przedzie, pancernikiem bądź krążownikiem na pewno nie było. Nawet do niszczyciela stateczkowi sporo brakowało. Miało jednak działa. Z obu kominów szedł gęsty czarny dym, znak, że jednostka pruje pełną parą. Mimo wszystko drobnica. Na taką nie chciał marnować ładunku. Zostawił dozorowiec i pomknął dalej.

      Już teraz widział dokładnie – okręty płynęły w trzech rzędach. Lżejsze jednostki po obu stronach otaczały cięższe oraz transportowce z desantem pomiędzy nimi. Nawet nie miał się nad czym zastanawiać. Szarpnął sterami w prawo.

      Niedobrze. Trafił prosto na zmasowany ogień przeciwlotniczy. Pełen gaz. Śmignęli slalomem między idącymi torowo jednostkami skrajnej południowej grupy. Musi się zdecydować, i to szybko. Jeden statek od drugiego dzieliła co najmniej pięciusetmetrowa luka, zatem miejsca do manewrowania było dość, nie o to chodziło. Długo nie da rady tak balansować. W końcu wybrał cel, który wyglądał jak niszczyciel. Może stary, ale zawsze. Trzy kominy sterczały pomiędzy masztami, z przodu niewielka nadbudówka.

      – Na mój znak.

      Szymański zamarł w fotelu.

      Zamiast ciągnąć jak do tej pory, wydłużył manewr i poleciał wprost na niszczyciel noszący dumne miano Karola Marksa.

      – Teraz!

      Cztery stukilogramowe bomby poleciały w dół. Tylko jedna z nich musnęła rufowy maszt. Pozostałe detonowały tuż przy burtach. Szybkie spojrzenie do tyłu. Zamiast spodziewanych pióropuszy dymu czy fal pochłaniających pokład dojrzał jednostkę spokojnie płynącą dalej bez widocznych uszkodzeń. Szlag. Wyrwał Mosquito ku górze.

      Nagle jakby olbrzymia pięść spadła na lewe skrzydło. Wszystkim zakołysało.

      – Uwaga!

      Zbyt skupieni na niszczycielu, nie dostrzegli nadchodzących z tyłu Jaków. Myśliwce pędziły w ich stronę, starając się znaleźć dogodną pozycję do strzału. Już raz oberwali z działka, o czym świadczyły dziury tuż za silnikiem.

      Zamiast pikować do góry, zeszli tuż nad wodę i dalej lecieli do nieodległego brzegu. Myśliwce nie odpuszczały.

      – Spadają obroty – zakomunikował Szymański.

      Marek rzucił szybkie spojrzenie na tablicę. Moc lewego silnika gwałtownie malała. Widać oprócz ziejącego otworu pokiereszowało ich znacznie mocniej.

      Kamienista plaża śmignęła pod nimi w ułamku sekundy. Dalej nic, tylko niekończący się zielony kobierzec lasu. Pędzili teraz nie wyżej niż na dwudziestu pięciu metrach z trzema przeciwnikami na karku. Czerwone gwiazdy na kadłubie i skrzydłach stanowiły jedyny kontrastowy i pozornie nieruchomy element na rozmazanym, zielonkawym tle.

      To już chyba koniec. Nie będzie im dane więcej wzlecieć w powietrze. Skończą tu, z dala od domu. Jednocześnie jakaś część jego samego nie chciała skapitulować. Maksymalnie skupiony, próbował kluczyć tak, by nie pozwolić prześladowcom wpakować mu kolejnej serii w ogon lub, co gorsza, w kabinę. Jednocześnie szanse na przeżycie malały z każdą upływającą sekundą. Pod nimi teren płaski jak stół bilardowy w kasynie. Dalej na południe, jak wskazywała mapa, były jakieś górki, lecz w tym przypadku kompletnie nie miało to znaczenia.

      Ponowny wstrząs. Mimowolnie przyciągnął drążek sterowy do siebie. Prędkość spadała powoli, acz systematycznie.

      – Skaczemy – to jedyne rozwiązanie, jakie przyszło mu do głowy. – Słyszysz?

      – Słyszę! – ryk Szymańskiego doszedł gdzieś ze środka gardła.

      – W górę.

      Samolot ostatkiem sił poszedł świecą. Należałoby raczej powiedzieć „jak ociężała krowa”, bo z kąśliwym owadem, od którego wziął nazwę, niewiele miał teraz wspólnego. Manewr zaskoczył pilotów Jaków, jednak nie na tyle, by stracili trop.

      Kabina samolotu otwierała się nie do tyłu, tylko od góry, podobnie jak w Łosiu, maksymalnie utrudniając skok.

      – Ty pierwszy – Marek wyrównał lot i poczekał, aż Szymański z wytrzeszczonymi oczami i zębami opuści kabinę. Wszystko zajęło dosłownie sekundę, może trzy, a może pięć, lecz dla Bagińskiego trwało całą wieczność.

      W tym czasie lewy silnik oberwał na dobre. Rozpaczliwy zwrot, przewrót przez skrzydło i Marek sam wypadł na zewnątrz. Miał szczęście, że nie zawadził o nic wystającego. Oszołomiony leciał w dół jak kamień. Gdzieś w dole widział ziemię, z boku kątem oka dostrzegł pędzące na niego Jaki. Szarpnął uchwyt i po chwili dyndał zawieszony w uprzęży. Ponad nim czasza spadochronu wypełniła się powietrzem.

      Obejrzał się w lewo, próbując zlokalizować, skąd nadciąga wróg. Był teraz bezbronny jak nowo narodzone dziecko. Do ziemi pozostało mu jakieś trzysta metrów. Szymańskiemu niespełna pięćdziesiąt.

      Wyciągnął ręce do góry i ściągnął taśmy maksymalnie w przód. Teraz spadał o wiele szybciej. Dosłownie sekundę później myśliwce otworzyły ogień. Możliwości gwałtownie ubywało – teraz ściągnął jedną taśmę i wpadł w korkociąg. Musiał tym zmylić pilota, bo pociski świsnęły sporo niżej. Następny w kolejce Jak nie atakował. I dobrze. Na stu metrach zaprzestał ewolucji i skupił się na szukaniu miejsca do lądowania. Żadnej polany czy przecinki, wokół nic, tylko las. Starał się zatem trafić tam, gdzie korony drzew nie były tak gęste.

      Na ile potrafił, wyrównał spadanie, złączył nogi i osłonił twarz. Stopy przebiły się przez górne gałęzie z głośnym trzaskiem. Spiął ciało, oczekując bólu. Zamiast tego poczuł tylko szarpnięcie. Zawisł na okazałej jodle, zaledwie trzy metry od gruntu. Nie myśląc wiele, rozpiął klamry i lekko wychyliwszy się w przód, skoczył. Uderzył nogami o ziemię i przeturlał się przez plecy.

      Dawno nie czuł takich emocji. Ściągnął pilotkę i rozpiął kurtkę. Bielizna lepiła się do pleców i siedzenia. Sprawdził, czy nic mu się nie stało. Nogi, ręce, żebra – całe. W porządku. Teraz jak najszybciej opuścić miejsce lądowania – biała czasza ściągała wrogów jak padlina sępy. Słyszał ich nad sobą. Mignęli mu nad głową, ale zdaje się, że nic nie mogli zrobić albo też jedynie starali się dokładnie zapamiętać miejsce jego lądowania, by potem kogoś tu skierować.

      Chwilę zajęło Bagińskiemu zorientowanie się w terenie. Szymański powinien być bardziej po lewej. Na wszelki wypadek wyszarpnął Visa z kabury przy pasie i ruszył przed siebie. Oprócz pistoletu nie miał żadnej broni, nawet niezastąpionego w takich przypadkach noża.

      Przynajmniej na razie problemy odsunął na później. Biegł, od czasu do czasu nawołując podchorążego. Ciągle nic. Zmęczony przystanął i oparł się o pień, dysząc. Przed sobą i wokół siebie ciągle widział to samo – niekończący się las. Ile mógł przebiec? Trzysta, czterysta metrów?

      – Władek!!! – wrzasnął na całe gardło, wyraźnie zdenerwowany.

      Żadnego odzewu.

      Stopy zapadały się w piachu. Parę razy poślizgnął się na wilgotnych, omszałych konarach. Głośno przeklinając, coraz bardziej rozdrażniony parł naprzód. Gęstwina wokół pozostawała