Vladimir Wolff

Operacja pętla


Скачать книгу

zagrozi. Niestety, jest ich tam cała zgraja.

      Więc jednak racja była po jego stronie. Nic mu się nie przywidziało. Stalin zlecił flocie jakieś zadanie. I to nie pierwsze lepsze, tylko takie, które wymagało użycia sporej części sił. O ile nie wszystkich.

      – Peryskopowa.

      Stalowa rura ponownie poszła w górę.

      Tym razem kapitan obserwował otoczenie przez dłuższą chwilę. Wykonał pełen obrót, zanim przystanął w miejscu.

      – Proszę spojrzeć – Krawczyk wyprostował przygarbioną sylwetkę. – Śmiało.

      Karnicki zastąpił dowódcę przy pryzmatach. Tym razem widział lepiej niż za pierwszym razem. Wysoka burta jakiegoś transportowca szybko przemieszczała się na zachód, już nieosiągalna dla ich torped. A szkoda. Druga taka okazja może nadejść dopiero za jakiś czas.

      – Może „Rysiowi” się uda.

      – Bardzo bym chciał – usłyszał odpowiedź Krawczyka. – Ster lewo dwadzieścia. Obie maszyny cała naprzód.

      – Odchodzimy?

      – Lepiej jak powiadomimy „Gryfa”, nie uważa pan?

      Pozornie nic nie zaszło. Przynajmniej nic takiego, co powinno budzić obawy. Sam Władimir Tribuc nie wiedział, że już stracił pierwszą jednostkę. Właściwie nie wiedział o tym nikt oprócz samych zainteresowanych. Jako forpoczta całej formacji tuż pod powierzchnią wody płynął „Dekabrist”. Akwen okazał się jednak niecałkowicie oczyszczony, gdyż została przynajmniej jedna mina SM-5 postawiona przez „Wilka”. W każdym razie na jedną trafił nieszczęsny „Dekabrist”. Uderzeniowy zapalnik zadziałał bezbłędnie i 220 kilogramów trotylu detonowało z całą mocą, wyrywając w kadłubie wielką dziurę tuż pod kioskiem. Po niespełna czterech minutach, gdy morska woda wypełniła jego wnętrze, okręt spoczął na głębokości siedemdziesięciu metrów.

      O wiele ważniejsza dla przebiegu całej operacji była postawa komandora podporucznika Stefana Kwiatkowskiego, dowodzącego największym okrętem polskiej marynarki wojennej, czyli stawiaczem min ORP „Gryf”, który w towarzystwie ORP „Błyskawica” manewrował zaledwie parę mil morskich od estońskiej wyspy Hiuma. Wkrótce miał do nich dołączyć estoński niszczyciel i dwie fińskie kanonierki. Ten naprędce zorganizowany zespół musiał stawić czoła Flocie Bałtyckiej. Dla Kwiatkowskiego nie ulegała wątpliwości podstawowa sprawa – po pierwszej celnej salwie zostaną sami. Pięć okrętów w żaden sposób nie sprosta wychodzącym naprzeciw Sowietom.

      Odebrawszy pierwszy sygnał „Wilka”, „Gryf” obrał kurs na północny wschód. Na postawienie zagrody minowej pozostawały mu zaledwie godziny. Wcześniej, zgodnie z ustaleniami, nie robiono tego z jednego podstawowego powodu – nie chciano paraliżować żeglugi w tej części Bałtyku. Obecnie było to już nieistotne.

      Przed spotkaniem z konwojem przyszło komandorowi stawić czoła samolotom. Zanim zdążył się podzielić swoimi obawami z pierwszym oficerem, ujrzał na niebie bombowo-torpedowe DB-3 lotnictwa floty.

      Nadlatujące samoloty przywitał grzechot przeciwlotniczych działek i wukaemów. „Błyskawica”, jako zdecydowanie szybsza od „Gryfa”, wysforowała się do przodu, by ściągnąć na siebie większość nadlatujących maszyn. Z okrętu Kwiatkowskiego z ładunkiem trzystu min na pokładzie w przypadku trafienia nie zostałoby dosłownie nic.

      Po nalocie „Błyskawica” ucierpiała, ale nieznacznie. Parę ładunków spadło blisko, tworząc tuż przy burtach potężne gejzery wody. Artylerzyści na swoje konto zapisali jeden prawdopodobnie zestrzelony DB-3, który odleciał, ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu. Gdzie spadł, i czy w ogóle, nie wiedział nikt.

      Mimo starań niszczyciela, „Gryf” też oberwał, gdyż po bezskutecznym nalocie bombowców został ostrzelany przez myśliwce. W efekcie stracił paru marynarzy i szalupę, potrzaskaną na kawałki. Niemniej jednak jak na razie uszedł cało, a jednocześnie przeszedł chrzest bojowy.

      Doniesienia z „Gryfa” odczytano w Gdyni z niepokojem. Wciąż wiedziano mniej, niżby chciano. Sowieci opuścili Kronsztad, ale ich liczba nadal stanowiła niewiadomą. Po pierwszym meldunku z „Wilka” Krawczyk, jak też komandor podporucznik Aleksander Grochowski zawiadujący „Rysiem” już się więcej nie odzywali, co bardzo niepokoiło kierownictwo marynarki wojennej.

      W tej sytuacji dwa Mosquito i jednego Beaufightera przygotowano do lotu w ekspresowym tempie.

      Marek złapał pilotkę za zwisające rzemyki i wsunął na głowę, rozciągając usta w nerwowym grymasie. Zapiął sprzączkę i zaraz ją poluzował, nie mogąc wysunąć szczęki do przodu.

      Obok usadowił się Szymański z równie nieprzytomnym wyrazem twarzy. Jedna wycieczka na północ to przygoda. Lecz jak nazwać kolejną – głupotą czy szaleństwem? Tym razem zamiast kamerami obciążono Mosquito ładunkiem bomb. Nie bardzo wiedzieli, co o tym myśleć – trzy załogi mają zaatakować całą flotę czy to tylko tak, by nie lecieli na sam zwiad? Skutkiem tego jednak nie osiągną takiej prędkości i manewrowości jak ostatnio, chyba że… Nie, Urbanowicz, znany służbista, na to nie pójdzie. Już prędzej Peszke, sam zasiadający w Mosquito, był skłonny ułatwić im życie. Poza tym obaj lotnicy nieświadomie ze sobą konkurowali. Pewnie wynikało to z chęci przewodzenia zawsze i wszędzie. Ze względu na małą liczbę przeszkolonych pilotów i maszyn obu typów pozostających w tym momencie do dyspozycji, wszystko skoncentrowano w kluczu dowodzonym przez Urbanowicza. Inaczej taki układ na pewno by nie przeszedł. Bagiński był prawie pewien, że przez tę chęć udowadniania drugiemu swojego absolutnego mistrzostwa i bezsprzecznej wyższości któryś z nich zrobi coś głupiego.

      Marek zerknął w lewo. Pierwszy startował Beaufighter z Urbanowiczem na pokładzie. Później szedł Peszke. Oni na końcu.

      – Trema? – usłyszał głos podchorążego.

      – A jak wyglądam?

      – Zajrzyj w lusterko.

      Szymański robił to co on przed chwilą: regulował zapięcie.

      – I jak?

      – Pięknie – przestał zwracać uwagę na kolegę. Urbanowicz kołował. Peszke ustawiał się za nim. Pora zaczynać.

      Odpalono silniki, powietrze wokół wypełniło się błękitnymi spalinami. Mechanicy odciągnęli bloczki spod kół. Marek zwolnił hamulec, pozwalając maszynie potoczyć się po betonowym pasie.

      Na bocznych stojankach trwały gorączkowe prace przy P.46 i P.38 mających wejść do akcji w drugiej kolejności. Na dobrą sprawę w całej bazie wrzało jak w ulu. Ryzyko nalotu teraz rosło.

      Wszystko to Marek pozostawił gdzieś za sobą, na ziemi. DH.98 oderwał koła od podłoża. Wzlecieli ponad żółte wydmy i błękitnawe wody Zatoki Puckiej. W dole została Mierzeja Helska z zielonym pasem lasu wbijającym się głęboko w morze.

      Urbanowicz prowadził ich pewnie na północ. Jako drugi leciał Peszke, na końcu Bagiński mający obu majorów niejako na oku. Gdzieś w głębi ducha strasznie był ciekaw, jak zachowają się w ogniu walki. Jeden z nich to urodzony pilot myśliwca, drugi bombowca. Obu przyszło latać na wielozadaniowych maszynach. O ile Peszke szybko przywykł do takiego podejścia do latania, o tyle Urbanowicz i Bagiński musieli się dopiero przestawić. Czasami po prostu nie ma innego wyjścia.

      Lecieli prawie dokładnie tak jak poprzednim razem. Pewne modyfikacje zostały wprowadzone dopiero na samej końcówce: zamiast nad ujście Newy poprowadzeni zostali bardziej na zachód, na wysokość Narwy. Nad polskim wybrzeżem świeciło słońce,