Vladimir Wolff

Operacja pętla


Скачать книгу

tysiąc pięćset metrów niżej. Sokół mógł pozazdrościć wzroku Szymańskiemu. Na tle ciemnozielonego lasu sylwetka samolotu stanowiła prawie niezauważalną plamę.

      Delikatnie obrał kurs bardziej na wschód. Nic się nie stanie, jak wlecą nad ujście Newy od południa. Parę chwil później dokonał korekty. Wystarczy. Marka zupełnie nie interesował Leningrad. Jakoś nie czuł potrzeby oglądać stolicy postawionej na bagnach przez cara Piotra I, za to bazę floty jak najbardziej.

      Zamazany kontur lądu przechodził w szarogranatową taflę wody. Miejscowość na dole to prawdopodobnie Peterhof, chociaż nie, to Oranienbaum leżący naprzeciwko wydłużonego kawałka lądu, wprost u ujścia rzeki do zatoki.

      – Kamery – warknął na Szymańskiego, przesuwając manetkę gazu w przód.

      Mosquito drżał, lecąc z maksymalną prędkością. Teraz rzucał się w oczy podłużny, nieznacznie wygięty kształt wyspy Kotlin, na której wschodnim cyplu zlokalizowano forty Floty Bałtyckiej, a przy nich port marynarki wojennej.

      Pochylił nos maszyny. Zaczęli schodzić w dół płytkim ślizgiem. Nawet jeżeli kamery szlag trafi, to i tak już wiedział, co zameldować – na jego oko Sowieci szykowali niezgorszą operację, bo przed wzrokiem Marka roztaczał się widok na co najmniej kilkadziesiąt jednostek różnej wielkości.

      – Widzisz to, widzisz?! – podchorąży nie potrafił ukryć emocji.

      – Jest gorzej, niż myślałem.

      Dłonie zacisnął na drążku sterowym tak mocno, jakby od tego zależało jego życie. Zwrot przez prawe skrzydło i przed nimi w odległej perspektywie zamajaczył Siestroneck po drugiej stronie ujścia Newy. Poczekał, aż miasto przesunie się na lewo od nich, i gwałtownie skręcił w drugą stronę. Właśnie tego, że takie manewry zwrócą w końcu czyjąś uwagę, bał się najbardziej.

      Zatoczyli prawie pełne koło, kiedy na zbieżnym kursie dostrzegł punkcik.

      – To ten sam drań co przed chwilą. Nie odpuścił – w głosie Szymańskiego usłyszał całkowitą pewność, pozostało mu się zgodzić.

      Już myślał, że przeszli niezauważeni, a tu taka niespodzianka. Kciuk mimowolnie podważył blokadę spustu działek i karabinów maszynowych. Dysponował dostateczną siłą ognia, by zdmuchnąć z nieba każdą wrogą maszynę. W ostateczności. Przecież nie przyleciał się tu bić. Wystarczy nieznaczne uszkodzenie Mosquito, przygodne lądowanie i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. Ci z II Oddziału dostaną piany na ustach. Już mieli to, czego chcieli. Wystarczy dowieźć cało głowę do domu i po zabawie.

      Pilot sowieckiego samolotu miał inne wytyczne lub podobny temperament. Nabierał wysokości, kierując się dokładnie na DH.98. Tylko patrzeć, jak pojawi się więcej jego kolesi. Jeden pocisk z działka – taka pokusa i obawa jednocześnie nie dawała spokoju Markowi.

      Lecieli teraz z szybkością 600 kilometrów na godzinę. Więcej nie da rady. W normalnych warunkach Rosjanin zobaczyłby co najwyżej szybko oddalający się ogon z biało-czerwoną szachownicą, ale jak na złość akurat ten nadciągał z naprzeciwka, również pędząc z ogromną prędkością.

      Skoro tak chce… Marek pchnął drążek sterowy minimalnie w lewo, ustawiając wrogi samolot w przeziernikowym celowniku. Zawsze miał niezłą parę w ramionach, dodatkowo wspartą ćwiczeniami, ale teraz czuł fizyczny ból promieniujący z pleców ku palcom zaciśniętym na wyprofilowanym uchwycie drążka.

      Rosjaninowi pierwszemu puściły nerwy. Krawędzie natarcia skrzydeł rozjarzyły się białymi ognikami.

      Nic z tego, przyjacielu. Za wcześnie.

      Za optymalne uznawano krzyżowanie serii jakieś 200 metrów przed samolotem. Marek nie wiedział, jak przeciwnik ma wyregulowane karabiny. Może tak jak wszyscy, a może inaczej. Nieistotne. Obaj wiedzieli, że każdy z nich ma tylko jedną szansę.

      W momencie, kiedy tamten przestał strzelać, nacisnął spust i przytrzymał przez trzy sekundy.

      Zwrot.

      Przez ułamek sekundy zobaczył boczną sylwetkę tamtego. Już wiedział, dlaczego sowiecki pilot tak szarżował. Ił-2 zdecydowanie nie nadawał się do walki manewrowej. To nie leżało w jego naturze. Przeznaczono go do zupełnie innych zadań.

      Nie wyglądało, by któryś z nich doznał uszkodzeń. Marek, zbyt zajęty manewrowaniem, już nie zdołał zobaczyć, jak szturmowiec po dłuższej chwili przechodzi w coraz bardziej strome pikowanie i w końcu roztrzaskuje się niedaleko jednego z trałowców. To wszystko zostało gdzieś za nim, a tymczasem rwał na południe, stopniowo nabierając wysokości. Nie mógł wiedzieć, że on i Szymański nie są jedynymi polskimi żołnierzami na tym obszarze.

      Kapitan marynarki Bogusław Krawczyk, dowódca podwodnego stawiacza min ORP „Wilk”, stał na pomoście bojowym i odmierzał czas. Równo co dziesięć sekund z rufowych aparatów jednostki schodziła jedna z trzydziestu ośmiu wypełniających ładownię min typu SM-5. Trzydzieści osiem sztuk mogło wyglądać na niewiele, ale „Wilk” nie był sam. Półtorej mili za nim operował ORP „Ryś”. Trzecia z jednostek, „Żbik”, jak na razie pozostawała w rezerwie i Krawczyk nie wiedział, kiedy wejdzie do akcji.

      Płynęli z prędkością dwóch węzłów, więc chwilami wydawało się, że stoją w miejscu. Dopiero co zaczęli, a 54-osobowej załodze czas już dłużył się niemiłosiernie, dowódcy zresztą również. Stan techniczny okrętu budził wiele wątpliwości. „Wilk” miał już swoje lata – zwodowany w 1929 roku, przez wszystkie te lata wytrwale pełnił służbę. Kiedy już należało raczej myśleć o zastąpieniu go przez nowocześniejszą jednostkę niż o remontach, przyszedł rozkaz wykonania zadania bojowego, do którego został stworzony.

      – Ster lewo piętnaście – wydał polecenie kapitan.

      Pierwsza partia min już znalazła się na torze wodnym wiodącym do Kronsztadu. Teraz zwrot i kolejna wyląduje za burtą zaledwie pięć mil morskich od największej na Bałtyku sowieckiej bazy morskiej.

      – Ster zero.

      Pora rozpocząć wszystko od początku.

      Krawczyk przyłożył usta do końcówki rury głosowej.

      – Przedział minowy zaczynać.

      Ponownie spojrzał na stoper, odliczając czas do końca. Jak pozbędzie się min, zostanie mu ostatni argument – sześć wyrzutni torpedowych kalibru 550 mm. To całkiem sporo. Jedna salwa wystarczyłaby na któryś z liniowców bądź krążowników, jeżeli takowy bezpiecznie przeszedłby przez zagrody i wszedł mu na celownik.

      Mimo wszystkich wad okrętu Krawczyk uważał go za szczęśliwy, a właściwie wierzył, że taki niebawem się stanie.

      Rozdział 5

      WARSZAWA

      – Przecież mówię wyraźnie: jak najszybciej. Tak. Łącznie z opisem, nie jestem specjalistą.

      Tak to jest, jak próbuje się złapać trzy sroki za ogon jednocześnie. Właściwie to nie powinien mieć żalu do nikogo – chciał wiedzieć, to pewnie zaraz się dowie. Chodziło wyłącznie o to, że informacje nie były tego rodzaju, jakich by sobie życzył. Zaraz otrzyma potwierdzenie i pozostanie mu jedynie nadzieja, że ci, którym ją przekaże, staną na wysokości zadania.

      Marynarka Wojenna realizowała własny program, którego celem było niewypuszczenie Sowietów z saka. Jeśli dostarczone przez Bagińskiego fotografie chociaż w części wykażą wzrost aktywności Floty Bałtyckiej, to czeka ich niezła jazda. Na działaniach morskich znał się