– Dziewięć, osiem, siedem… – liczy, nie odrywając oczu od przesuwającej się pod nimi ziemi.
Pilot zaciska palce na sterownicy. Strzelcy zagryzają usta.
– Teraz! Wszystkie poszły!
Ale nie bomby: zrzucili markery, które teraz rozbłyskują w dole kolorowymi światłami. To znak dla pozostałych.
– Wszystkie weszły – słyszy pilot po chwili. – Kieruj się na kurs powrotny.
Liberator kładzie się na skrzydło, błyskawicznie reaguje na stery, niczym myśliwiec. Przed nimi drugi etap.
– Jezu! – odzywa się tylny strzelec.
– Co jest?
– Panie poruczniku! – odpowiada. – Wyspa zaraz zapadnie się w morze!
– Co się dzieje?
– Aż faluje pod eksplozjami. Zaraz rozsypie się na kawałki i zniknie z powierzchni.
– To dobrze. Mniej naszych zginie.
Sądzą, że bombardowali „zakłady przemysłowe wytwarzające aparaturę dla obrony przeciwlotniczej”, lecz się mylą. To najnowocześniejszy tajny instytut badawczy. Na decyzję o jego budowie wpłynęła lokalizacja: bliskość morza pozwala na dyskretne próby. Są tam lotnisko, bocznica kolejowa, fabryka nadtlenku wodoru, służącego jako utleniacz paliwa rakietowego, i elektrownia węglowa niezależna od krajowego sytemu energetycznego.
Hitler, początkowo niezainteresowany badaniami prowadzonymi w tym miejscu, zmienia zdanie po klęsce Rommla w Afryce i Paulusa na Wschodzie. Gdy szala zwycięstwa zaczyna się przechylać na stronę aliantów, te eksperymenty stają się priorytetem. Wódz III Rzeszy zaczyna pokładać w nowej broni nadzieję, której będzie się trzymał do końca kwietnia czterdziestego piątego roku. Wierzy, że cudowna broń zdoła przechylić szalę na stronę Wehrmachtu.
Tej nocy na Peenemünde spadnie dwa tysiące bomb. Rankiem, kiedy dopalą się zgliszcza, wszędzie będą leżały trupy i fragmenty ciał. Wielu odniesie ciężkie rany. Zginie ponad siedmiuset ludzi. Najważniejsi, w tym pierwszy człowiek projektu – doktor Wernher von Braun, przeżyją.
4
Po śniegu, deszczu i wietrze pozostaje wspomnienie. Znika natychmiast, kiedy Jakub, podchodząc do okna, dostrzega na horyzoncie pas górski. Staje nagi przed lustrem. Sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, siedemdziesiąt osiem kilogramów, szczupła budowa ciała. Bez tłuszczu, dzięki wegetariańskiej diecie. Oczy zielone, włosy jasne, odrobinę niesforne. Szeroka blizna na prawej piersi, jeszcze z dzieciństwa.
Mężczyzna się goli, po czym zakłada na szyję krzyżyk na srebrnym łańcuszku. „Już późno” – przemyka mu przez głowę, gdy stawia kroki na schodach.
– Widzę, że nie jest pan rannym ptaszkiem?
– Ostatni raz spałem tak chyba w kołysce – odpowiada Paulinie. – Jakub jestem.
Dziewczyna unosi brwi. Po chwili uśmiecha się i przytakuje ruchem głowy.
– Tramwajów nie ma, samochody nie trąbią… A właśnie: zostawiłem swój na ulicy. Macie tu parking? Najlepiej strzeżony.
– Pana opel jest bezpieczny – odzywa się nieznajomy.
Siedzi na kanapie, w mundurze gliny. Przez chwilę milczą, Jakub czuje, jak ogarnia go dziwne, nieprzyjemne uczucie.
– Znam tu każdego cwaniaczka – mówi policjant. – Większych zbirów pan nie uświadczy. –
Takie same oczy i czarne, choć przyprószone siwizną włosy zdradzają podobieństwo do Pauli. Mężczyzna w wyprasowanej koszuli ma wąsy, czarne jak krucze pióra. – Wszyscy w mieście jeszcze dzisiaj będą wiedzieli, żeby tego auta nie tykać.
– To mój tata – informuje dziewczyna.
– A ja jestem mamą Pauliny – słyszą mocny głos zza ścianki z kluczami. – Już idę.
Glina unosi wzrok ku sufitowi. Kobieta, która właśnie do nich podchodzi, zaskakuje pięknym porcelanowym półmiskiem pełnym kawałków sernika.
– Miło mi poznać – gość schyla głowę. – Jakub Wróblewski.
– Modrak Helena.
Wiek: niewątpliwe czterdzieści plus. Co ciekawe, brak podobieństwa do córki. Może poza wzrostem i głosem, lecz nie tuszą, bo Helena to baba w każdym calu, a raczej kilogramie.
– Henryk Modrak – teraz to glina podaje prawicę. – Podkomisarz. Podobno zamierza pan pisać o naszym miasteczku? – pyta, badawczo przyglądając się Jakubowi. Ściska jego dłoń niczym w imadle, ale jest niewielkiego wzrostu. W zestawieniu z żoną sprawia wrażenie drobnego człowieczka. – Zauważył pan coś dziwnego w nocy?
– Henryk! – huczy kobieta. – To nie komisariat! Pan Jakub – dodaje z uśmiechem – sam ci powie o książce, jak zechce.
– Niczego nie zauważyłem. A książka to nie tajemnica. Zresztą to wcale nie książka.
– Proszę się poczęstować, sama upiekłam. Nie będzie pan przecież mówił z pustym żołądkiem.
– Bardzo dziękuję. Z chęcią, bo jestem głodny jak wilk. A właśnie: czy jest tu lokal, gdzie mógłbym się żywić? Bo…
– Pokażę ci – dziewczyna nie pozwala dokończyć. – Opowiesz mi o tej książce.
Jakub spogląda na pozostałe porcje sernika. Nagle przerywa jedzenie: wzór na talerzu, widoczny w miejscu odsłoniętym przez rozpływający się w ustach kawałek ciasta, jest zaskakująco znajomy.
– Czyli mówi pan, że niczego nie widział ani nie słyszał? W nocy spłonęła stodoła w sąsiedniej wsi. Miałem nadzieję, że coś pan zauważył – nie daje za wygraną Modrak.
5
Kiedy tamci, w hotelu, są już po śniadaniu, Paulina z Jakubem schodzą do rynku. Ulica, opasająca starówkę nierównym pierścieniem, stromo opada w dół. Słońce przygrzewa, po śniegu zostały kałuże i błoto.
– Możesz zacząć od książki o tej dziurze – mówi dziewczyna.
– Dlaczego dziurze? Zresztą: nie będzie o niej.
– Jak to?
– Bo to nie książka.
– Więc co?
– Praca naukowa.
– Zwariowałeś? Tutaj? O czym?
– O legendach, podaniach i tego typu historiach funkcjonujących w świadomości mieszkańców Sudetów – kłamie jak z nut.
– Do czego ci to potrzebne?
Jakub nie chce mówić prawdy. Nie może. Poza tym sam nie jest jej pewny.
– Chciałbym awansować – zmyśla. – Takie prace jak ta są mi potrzebne. No i w pewnym sensie to moje hobby.
– Pisanie?
– Poznawanie nowych miejsc. Pisanie to efekt uboczny.
– Ja też bardzo to lubię. Tylko nie mam czego poznawać.
– Zawsze jest coś nowego. Choćby historie odwiedzanych miejsc.
– Z historii też byłam bardzo dobra. Już w podstawówce. W liceum też.
– Dlaczego nie poszłaś na studia?
– Zwariowałeś? Na studia? – prycha dziewczyna. – Nie dziw się, że mówię „dziura”.
– Niby dlaczego?
– Bo studia są dla facetów.
– Co masz na myśli?
– Ktoś