Aleksander Sowa

Góra Bogów Śmierci


Скачать книгу

arsenu, druga – do fabryki farb, a trzecia – do kamieniołomów. Co ciekawe, w miejscowej bibliotece Jakub trafia na mapkę, na której odnajduje czwartą nitkę, ciągnącą się w kierunku granicy z Czechami, gdzie ślad się urywa.

      – Piękne te twoje góry – stwierdza, gdy spotyka się z Paulą wieczorem.

      – Czasem zastanawiam się, czy nie będzie mi ich brakować.

      Stoją na Wieży Wrocławskiej, którą za dwa złote udostępniono im do zwiedzania. Oglądają panoramę krzyżujących się ulic. W dali rysują się sennie szczyty Gór Opawskich, Złotych i Bardzkich.

      – Może nie będę chciała pamiętać tego, czego ty teraz nie widzisz.

      – Co masz na myśli?

      – Wieczorem strach wyjść, bo mogą okraść albo dać po twarzy. Nie ma pracy, a jak jest, to na czarno. Za kilkaset złotych miesięcznie.

      Jakub w pewnym sensie ją rozumie. W takich miejscach życie nie jest łatwe. Nic dziwnego, że młodzi pragną wyjechać. Ale tak jest wszędzie. Młodzi z Paczkowa chcą uciec do Krakowa, krakowiacy pragną Warszawy, a ci z Warszawy fantazjują o Paryżu, Mediolanie czy Nowym Jorku. Nowojorczykom marzenia wypełnia Europa. Aż wreszcie dociera się do miejsca, z którego nie chce się już uciekać. Nazywamy je dojrzałością.

      – Będę tęsknić. Zwiedziłem całe Sudety. Myszkowałem w Twierdzy Kłodzko, szukałem tajniej broni Wehrmachtu w podziemiach Gór Sowich, kwatery Hitlera w Zamku Książ i skarbu na Zamku Czocha. Ścigałem nawet czarownice na Ślęży. I nic – wzrusza ramionami. – Jedyne, co znalazłem prawdziwego, to te góry.

      – Fajnie masz – wzdycha ona. – Zazdroszczę ci.

      Wiatr od gór wieje mocniej. Jakub zbliża się do dziewczyny, jej włosy muskają go w policzek. Uśmiecha się, lecz przez gorycz. Podróż tutaj przyniosła mu jej zapach. Tyle że zapach kobiety to woń, której on się obawia, a Paula zawsze będzie dla niego nieosiągalna.

      – Ja tobie też, mieszkasz w ciekawej okolicy. Już kiedy jechałem tędy pierwszy raz, zwróciłem uwagę na te twoje góry.

      – Moje?

      – Te, tu – ruchem głowy wskazuje horyzont. – Złote. Wczoraj, idąc na rynek, spojrzałem w ich stronę. Pomyślałem, że musisz być świetną dziewczyną.

      – Podrywasz mnie?

      – Niestety, nie mogę – uśmiecha się, rozbawiony. – Ale moją uwagę przykuła ta góra. Zapamiętałem ją. Wydała mi się niesamowita. Jest w niej coś…

      – Która?

      – Łatwo ją poznać, ma charakterystyczne skały. Przypominają…

      – Twarz? – w jej głosie chyba słychać napięcie.

      – Tobie też?

      – Każdy ją widzi.

      – Wybierzmy się tam! Pójdziesz ze mną?

      Uśmiech gaśnie na jej wilgotnych ustach. Jakub natychmiast się orientuje, że powiedział coś niestosownego.

      – Lepiej nie. To przeklęte miejsce.

      – Przeklęte? – śmieje się on. – A niby przez kogo?

      – W tym nie ma nic śmiesznego. Tam straszy.

      – Straszy? A nawet jeśli, to mam świetny temat. Z drugiej strony ciągle mnie zaskakujesz. Dorosła, mądra i do tego piękna dziewczyna, a w bajki o duchach wierzy. Niebywałe. Najpierw krwawiące krzyże, a teraz to.

      – To nie bajki. Możesz się śmiać. Jeśli chcesz zobaczyć krzyż w Kamienicy, bardzo proszę. Ale nie tę górę. Wychowałam się tutaj. Legendy legendami, ale prawdziwa śmierć to zupełnie co innego.

      – Co masz na myśli?

      – To przeklęte miejsce. I to nie jest legenda.

      – Nie rozumiem…

      – Tam kiedyś wydarzyło się coś strasznego.

      – I teraz mi o tym mówisz? Opowiadaj. Lepiej nie mogłaś trafić – cieszy się Jakub.

      Dziewczyna zastanawia się chwilę. Jest zła, że się wygadała. Teraz nie wie, co zrobić: powiedzieć czy przemilczeć sprawę.

      – Tu mało kto chce o tym mówić.

      – Dlaczego?

      – Opowiem ci, ale obiecaj, że tam nie pójdziesz.

      – Nie mogę ci tego obiecać.

      – W takim razie nic ode mnie nie usłyszysz.

      – I tak się dowiem. Rzecz w tym, że nie od ciebie – odpowiada mężczyzna, błyskając szelmowskim uśmiechem. – To smutne, bo liczyłem, że to będzie początek pięknej przyjaźni…

      – Już dobrze! Podobno Szatan wpływa tam na ludzi. Dlatego miejscowi unikają tego szczytu. Nikt, kto znalazł się na nim po zmroku, nie przeżył następnych dni. Rozumiesz?

      – Dziwne – rzuca Jakub zaskakująco poważnie. – Typowe, ale dziwne. Jak nazywa się ten szczyt?

      – Góra Bogów Śmierci.

      – O! Niezłe. Naprawdę dobre.

      – Nie wierzysz?

      – Ojej, od razu nie wierzę. Przecież to tylko legenda. Mówiłem ci. Dla relaksu mogę ją wyjaśnić. Nie gniewaj się, wiesz przecież, że dla mnie legendy są nie po to, aby w nie wierzyć. W smoka wawelskiego też nie wierzę…

      – Smok nikogo nie zabił.

      – A Góra Bogów Śmierci zabiła?

      Zamiast odpowiedzieć, dziewczyna rzuca lodowate spojrzenie. Ciało Jakuba przeszywa dreszcz, niosący ze sobą niepokój, który będzie go odtąd stale dręczył.

      9

      Okoliczne wzgórza, Krzyżniak, Pasiekę, Mały i Wielki Jawornik oraz Trzeboń, zima roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego chwyciła w szpony mrozu, lecz śnieg nie spadł. Owszem, parę razy poprószyło, ale ziemia pozostała czarna do wiosny.

      Tego dnia Wiesiek Zarzeczny z robotnikami ze wsi pracuje w tartaku. Z kolei w trójkącie między Jawornikiem, Trzeboniem a miejscem, gdzie Złoty Jar opada w głęboką i wąską dolinę, jego brat Mietek i synowie pracują przy wyrębie.

      – Będziemy wracać – mówi dorosły do dzieci.

      – Wujek! – odpowiada natychmiast starszy z synów Wieśka. – To może jeszcze na mecz zdążymy?

      Słońce chyli się ku szczytom. Mietek spogląda w niebo. „Za pół godziny zacznie się robić ciemno. Za godzinę będzie ćma” – myśli. Ogrzewa się przy ognisku urządzonym przez bliźniaków. Trzaski płonących gałęzi niosą się po dolinie. Bezchmurne niebo wlewa się pomiędzy pnie ciemniejącym granatem.

      – Za daleko.

      – A ile to jest? – odzywa się chłopak.

      – Będzie z dziesięć kilometrów.

      Złoty Jar zaczyna się pod szczytami i opada ku północy, razem ze Złotym Potokiem, przez niespełna sześć kilometrów. Trzeba zjechać w dół jaru, a potem odbić na Paczków i nadłożyć kolejne sześć.

      – To za ile będziemy? – dzieciak nie daje za wygraną.

      Cichną odgłosy walących się drzew, wyjących pił i łamanych gałęzi. Dźwięki traktorów, koni i nawołujących ludzi niosą się po dywanie zmrożonego igliwia i bukowych liści, pokrytych szronem skał i kamieni.

      – Prawie dwie godziny trza jechać.

      Las milczy. Nieruchomy, cichy, nieczuły. Im bliżej chwili, gdy słońce zniży się do widnokręgu i zarzuci