drugi września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku zaczął się w Drasenhofen od pięknego wschodu słońca. Te wschody zabarwione czerwienią płonącą jak krew widywano już przed wojną. Wtedy zabobonni mawiali, że to może być oznaka nieszczęścia. Jednak mieszkańcy, w tym Weimertowie, zaczęli ten dzień bez złych przeczuć. Nawet gdy listonosz wrzucił list z Głównego Dowództwa Sił Lądowych do skrzynki, nic nie zapowiadało dramatu, jaki miała przeżyć ta rodzina. List przeleżał do popołudnia, bo nikt nie wpadł na pomysł, by sprawdzić pocztę. Dopiero Franz wracający ze spotkania Hitlerjugend zabrał go i oddał ojcu.
Potem była już tylko żałoba. Friedrich zginął szesnastego września w czasie ataku na Warszawę, odpartego zresztą przez Polaków. Tego dnia w Sto Siedemdziesiątej Siódmej Dywizji Piechoty zginęło czterdziestu ośmiu szeregowców, osiemnastu podoficerów i sześciu oficerów, w tym generał von Fritsch. Polscy snajperzy najwyraźniej polowali na wyższe szarże. Pismo z dowództwa wyrażało szczery żal z powodu śmierci szeregowego Weimerta, ale nie przybliżało okoliczności jego śmierci. Napisano jedynie, że zginął z bronią w ręku, walcząc za wodza Rzeszy Adolfa Hitlera. Naturalnie nie wspomniano, że tego dnia w Warszawie w wyniku niemieckiego ostrzału artyleryjskiego i nieustannego bombardowania zginęło około tysiąca cywilów. List napomykał jedynie, że z powodu niebezpiecznej sytuacji, jaka wciąż panowała na polskim froncie, zdecydowano pochować szeregowego Weimerta na nowym cmentarzu niemieckich żołnierzy niedaleko Łodzi.
Po śmierci Friedricha nic już nie miało być takie jak dawniej. Ojciec wycofał się z życia rodziny jeszcze bardziej. Wszyscy cierpieli w samotności. Tylko matka i babcia próbowały przeżyć tę stratę razem. Dla Franza nic już nic miało znaczenia. Obwiniał się o tę śmierć. Pamiętał przecież doskonale, że gdy odwiedził brata w jego wiedeńskim mieszkaniu, pokłócili się. Jak na ironię, Friedrich – przeciwnik reżimu – zginął w imię tegoż reżimu. Franz chciał wrócić do rozmowy z Wiednia i powiedzieć bratu, że wyciągnął zbyt pochopne wnioski, że wypowiedział zbyt wiele krzywdzących i niesprawiedliwych słów. Teraz przeszłość zamknęła się nieodwołanie. Przeszłość, a wraz z nią życie brata, była zakończona.
Franza dręczyły z tego powodu wyrzuty sumienia. Były jak niegojąca się rana. Nie dawały spokoju ani za dnia, ani w nocy. Nad tym cierpieniem zapanowała tylko babcia. Jej ból mieszał się już z nienawiścią, bo winni śmierci Friedricha byli przede wszystkim Polacy. Odejście wnuka stało się dla niej ciosem porównywalnym jedynie do śmierci męża, który zmarł w wieku trzydziestu lat na suchoty. Teraz przynajmniej miała kogo nienawidzić. Polacy zabili jej wnuka i to oni powinni ponieść karę. Musiała znaleźć narzędzie tej pomsty. I jej wzrok już nieodwołalnie spoczął na najmłodszym wnuku. On miał się stać jej nemezis, bronią wymierzoną w Polaków, Żydów i wszystkich tych, którzy byli winni tej wojny.
Rodzina pojechała na grób Friedricha w październiku, kiedy po Polsce zostało już tylko wspomnienie. To był też pierwszy kontakt Franza ze światem innym niż niemiecki. Patrzył na Polaków z niewysłowioną pogardą. Zabili mu brata, z którym nie zdążył się pojednać. Wściekłość, ból i nienawiść do Polaków tętniła mu w skroniach. Czuł, że po maturze musi podjąć bardzo ważną decyzję. Musi pomścić brata.
Rozdział 9
PUSTE KRZESŁO
Austria, 1940
Mimo upływających tygodni Franz nie mógł przestać myśleć o bracie. Łudził się, że gdyby brat go posłuchał i porzucił walki bokserskie, może powołanie do wojska dałoby się odwlec. Chłopak jednak nie wiedział o politycznych sympatiach brata. W rzeczywistości wiedeńskie Gestapo miało Friedricha na oku już od pewnego czasu jako podejrzanego o związki z komunistami. Za te ciągoty Friedrich miał bardzo drogo zapłacić. Front w Polsce tylko wyręczył Gestapo.
Mijały miesiące. Franz i Bastian wraz z osiągnięciem pełnoletności zakończyli działalność w Hitlerjugend. Musieli zdać maturę. W maju tysiąc dziewięćset czterdziestego roku w Wiedniu obaj złożyli egzaminy i formalnie przekroczyli próg dorosłości. Był to dla Franza bardzo radosny miesiąc. Razem z Bastianem urządzali polowania na dziewczyny. Smakowało im takie życie.
W tym samym czasie Niemcy uderzyli na Francję i w niecały miesiąc rzucili ją na kolana. Władza Niemiec sięgała po Atlantyk. Ale rodzina Weimertów opłaciła ten sukces kolejną ofiarą. Lorenz Weimert, lekarz przydzielony do austriackiej dywizji walczącej teraz na froncie francuskim, podczas przypadkowego ostrzału szpitala polowego z niemieckich dział stracił prawą nogę. Z lekarza, dumy rodziny, człowieka niosącego pomoc niemieckim żołnierzom, sam stał się potrzebującym opieki inwalidą. Trafił więc do domu, do jedynego miejsca, gdzie znajdowali się ludzie gotowi mu pomóc. Ale Lorenz bardzo się zmienił. Nie pozwalał się dotykać. Matka musiała codziennie wysłuchiwać potoku obelg z jego strony. Coraz częściej mówił o samobójstwie i najbliżsi musieli go pilnować nawet w nocy. Obserwowali bezradni, jak Lorenz stawał się wrakiem człowieka. Szczególnie prześladował Franza. Zarzucał rodzicom, że kochali tylko najmłodszego syna.
– To przez was i przez tego smarkacza Friedrich nie żyje!
Kłócił się o wszystko. Jego rekonwalescencja stała się dla rodziny bardzo trudnym okresem. Stosunki między braćmi popsuły się do tego stopnia, że wymieniali tylko zdawkowe uwagi. Tymczasem wszystkie doświadczenia ostatniego roku stały się także powodem awantur między rodzicami. Wychodziły wszystkie skrywane żale, urazy, pretensje, wzajemne oskarżenia lub posądzenia o zdrady. Rodzina zaczynała się rozpadać jak nadgryziony przez mysz chleb, zaatakowany następnie przez pleśń.
Franz pragnął być w domu jak najrzadziej. Cierpiał, ponieważ nie potrafił pomóc bratu. Poza tym nie mógł patrzeć na dumnego lekarza, dla którego wojna się już skończyła i który z każdym dniem staczał się na dno. Największy zawód sprawiali mu rodzice, którzy awanturując się codziennie, zupełnie nie zauważali jego bólu. Cierpienie w samotności jest drogą prowadzącą ku rozpaczy i pustce. Franz zaczął wstępować na tę ścieżkę, nie wiedząc, dokąd ona go zaprowadzi.
Zima z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego na czterdziesty była wyjątkowo sroga, ale dla Mileny i rodziców ciężka podwójnie. Aby nie wykorzystywać złotych monet, które na najczarniejszą godzinę zachował ojciec, Milena stwierdziła, że matka powinna znaleźć dodatkową pracę, która pozwoliłaby rodzinie spokojniej funkcjonować. Pani Zinger na samą myśl zalewała się łzami, powtarzając, że jeden etat w domu to dla niej i tak nadto obowiązków. Dzięki kontaktom w klubie Milena szybko znalazła matce pracę w fabryce słodyczy. Matka uznała to za upokorzenie ze strony córki, która prowadziła własne niezależne życie i w niczym jej nie słuchała. Jednak sytuacja rodziny wymagała, by kobiety poszły do pracy. Mecenas bardzo podupadł na zdrowiu i większość pieniędzy zarabianych przez zaradną córkę szła teraz na lekarstwa.
Mieszkanie Zingerów było nieogrzane. Wczesne śniegi, jakie spadły w połowie listopada, uniemożliwiały ojcu wyjście z domu. Milena zrobiła więc wszystko, co w jej mocy, by kupić opał. Przeżywająca trudności aprowizacyjne marionetkowa republika słowacka była całkowicie uzależniona od Niemców, a dostawy węgla ze Śląska nie przybywały do Bratysławy w terminie. Niemcy chcieli najpierw sowitej opłaty.
I znów znajomości z klubu okazały się przydatne. Jeden z bywalców lokalu był dość zamożnym przemysłowcem. Pomógł załatwić Milenie drewno na opał.
Tymczasem w domu zrobiło się bardzo przytulnie. Drewno, które Milena kupiła po korzystnej cenie, wystarczało do ogrzania połowy mieszkania. Rodzina musiała jednak pilnować opału, aby nikt go nie skradł. Amatorów na ciepło było bardzo wielu. Mecenas miał jednak coraz poważniejsze