obiegły całe miasto. Komentowano je w sklepach, na rogach ulic, podczas herbaty u sąsiada i w pracy, dyskutowano na policji i rzecz jasna w kościele. Żydówka bijąca członka Gwardii Hlinkowej! Wielu nie chciało w to uwierzyć. Sama gwardia wyciągnęła wobec Dawida konsekwencje służbowe. Naturalnie nie za to, że w biały dzień napadł i pobił na ulicy starego Żyda, ale za to, że pozwolił Żydówce sobie dołożyć. Wkrótce całe zdarzenie obrosło legendą. Gwardia nie mogła się przyznać, że jedna dziewczyna pobiła wysoko postawionego członka młodzieżowej organizacji. Z tego też powodu cała Słowacja żyła historią o tym, że wieczorem kilku tęgich Żydów napadło bezbronnego chłopca wracającego z kościoła.
Milena zdobyła więc szeptaną sławę. Nikt jej nie pociągnął do odpowiedzialności, gdyż policja szukała kilku sprawców napadu na Dawida. Jednak ludzie z sąsiedztwa wiedzieli, kto skopał bojówkarza, i że była to piękna żydowska dziewczyna śpiewająca w bratysławskim Pettyclubie. Milena zrobiła więc lokalowi dodatkową reklamę. Od tej pory nikt nie odmówił jej sprzedaży chleba, margaryny, czegokolwiek. Wśród słowackich kobiet pokroju Semotanovej, chodzących do kościoła, odmawiających różaniec i ględzących o bogactwie Żydów, Milena zyskała miano „żydowskiej diablicy” lub w najgorszym wypadku „dziwki” albo „wściekłej suki”. Wśród współwyznawców było różnie. Jedni się cieszyli, drudzy udawali, że ich to nie obchodzi, a jeszcze inni uważali, że przesadziła, gdyż nie zachowała się, jak przystało na dobrą i pobożną dziewczynę. Milena odpowiadała im, że wcale nie jest dobra i pobożna, czym wprawiała matkę w rozpacz, a rabina Majzelsa w zażenowanie.
Tylko Luna, co wieczór tryskająca w klubie nowymi pomysłami i niezwykłą energią, nazwała Milenę królową nocnej Bratysławy. Dziewczyna odwzajemniała się jej pięknym uśmiechem i zaczynała rozumieć, dlaczego Luna patrzy na nią coraz częściej wzrokiem pełnym czułości, zmysłowego pożądania i zamyślenia. Nie przypuszczała też, że określenie „królowa” miało za jakiś czas zrobić wielką karierę w innych, zgoła niewyobrażalnych okolicznościach.
Począwszy od pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku cała rodzina Weimertów słuchała wieczorami radia. Wielki, zwalisty aparat znajdował się na oddzielnym stoliku w salonie. Tamtego wrześniowego dnia babcia i matka Franza dwa razy słuchały z przejęciem przemówienia Führera usprawiedliwiającego atak na Polskę. Hitler wrzeszczał wniebogłosy, iż rząd Rzeszy został zmuszony do wojny przez Polaków, którzy codziennie prowokowali Niemców. Na bomby Niemcy mieli odpowiedzieć bombami. Rodzina Weimertów przyznawała w duchu wodzowi rację, bo niby dlaczego Polacy nie chcieli oddać Niemcom Wolnego Miasta Gdańska, który był niemieckim miastem niemal tak starym jak Wiedeń?
Jednak gdy trzeciego dnia wojny okazało się, że Francja i Anglia, a wraz z nią jej zamorskie dominia, takie jak Kanada i Australia, wypowiedziały wojnę Niemcom, przekształcając polski konflikt w wojnę światową, rodzina Weimertów miała inny, ważniejszy powód do troski i zdenerwowania. Otóż Sto Siedemdziesiąta Siódma Dywizja Piechoty złożona z Austriaków była na froncie i nacierała na Częstochowę, gdzie trwały zacięte walki z cofającymi się Polakami. Babcia modliła się, żeby Polacy szybko się poddali. Kiedy jednak nadszedł ósmy września i Polacy zaczęli kontratakować nad Bzurą, stało się jasne, że ta kampania nie skończy się tak szybko. Najgorsze było to, że od początku wojny nie przychodziły żadne wiadomości od Friedricha i Lorenza, służących właśnie w tej dywizji. Jednak Josef, walczący w czasie wielkiej wojny na froncie włoskim nad rzeką Isonzo, stwierdził, że regularnie pisywał listy do domu, ale przychodziły one dopiero po trzech miesiącach, kiedy zaaprobowała je nadzwyczajna cenzura wojenna. I wówczas matka oraz babcia uznawały, że trzy miesiące to i tak szybko. Były rodziny, które na list czekały pół roku. Ojciec wyraził przekonanie, że wcale go nie zdziwi, jeśli teraz będzie podobnie.
Franza jak gdyby to wszystko nie obchodziło. Oczywiście denerwował się brakiem wiadomości od Friedricha i Lorenza, ale przeżywał teraz wielką przemianę, która sprawiła, że stał się obojętny na małomiasteczkowe życie. Dotychczasowy rytm codzienności, wyznaczony przez święty czworobok: dom, kościół, szkoła, organizacja młodzieżowa, teraz ustępował miejsca innemu porządkowi rzeczy. W jego sercu pierwsze miejsce zajmował epizod nad Jeziorem Bodeńskim, w malinowym chruśniaku. Skromny ministrant już wiedział, jak potężną siłę wyzwoliły w nim te maliny. Sile tej nie potrafił się oprzeć. Stał się rozbudzonym erotycznie młodym mężczyzną. Ta zmiana wpłynęła także na jego zachowanie. Stał się opryskliwy, zarozumiały i butny.
W hitlerowskich Niemczech seks młodzieży był tematem tabu, a na sterylnych moralnie niemieckich ulicach, w równie umoralnionych szkołach, urzędach czy internatach obie płcie w zasadzie były rozdzielone. Młodzi chłopcy i dziewczyny, z natury lgnący ku sobie, musieli pokonać kordon stworzony przez ideologię węszącą wszędzie brud moralny. W konsekwencji kontakty seksualne były utrudnione, choć możliwe, co Bastian udowodnił nad Jeziorem Bodeńskim.
Franz, zakosztowawszy raz zakazanego owocu, szukał podobnych okazji jak ta z malinowego chruśniaka. Samozaspokajanie się już nie wystarczało. Solennie dotrzymując obietnicy, że nigdy więcej nie pójdzie do spowiedzi, Franz odebrał sobie możliwość psychicznej ekspiacji. Kumulował zatem wszystkie przeżycia w swoim coraz bardziej mrocznym wnętrzu, unikał też rozmów o sobie w domu. Bywał w nim tylko po to, żeby się wyspać i najeść. Jego duszna i matriarchalna atmosfera wydawała się Franzowi o wiele bardziej nieznośna niż ideologiczne pogadanki podczas spotkań Hitlerjugend. Wolał słuchać tępawych towarzyszy partyjnych ględzących coś o wyższości niemieckiej rasy nad Słowianami niż patriotycznych wywodów babci, która bez przerwy przywoływała ojca do porządku.
Pewnym lekarstwem na pustkę, jaką pozostawiła w jego duszy nieznana z imienia dziewczyna znad Jeziora Bodeńskiego, były zdjęcia cudem organizowane przez Bastiana. Przyjaciel, w przeciwieństwie do Franza, wymienił się adresami z towarzyszką tamtej nocy i teraz pisywał regularnie do Bremy. Czynił tak bez względu na to, że listy z daleka mogły wzbudzić czyjeś podejrzenia lub po prostu mógł je przeczytać cenzor pocztowy.
– Ryzykujesz – mówił Franz do Bastiana.
– Wiem i nakręca mnie to – odpowiadał Bastian. – Popatrz.
Na stoliku leżało kilkanaście egzemplarzy pisma „Der Stürmer”3. Franz zaciekawiony nowością sięgnął po jeden z numerów. Otworzył go i oniemiał. Znajdowały się tam pornograficzne rysunki tak wstrętne, że chłopak w odruchu obrzydzenia odsunął gazetę.
– Co to za gówno? – zapytał.
– To jest według ciebie gówno? – zapytał zaskoczony Bastian. – To się dzieje naprawdę. Bogaci i lubieżni Żydzi to właśnie wyprawiają z niemieckimi dziewczynami. Jestem pewien, że robią tak ze wszystkimi chrześcijańskimi dziewczynami na świecie, jeśli tylko któraś ma to nieszczęście pracować u bogatych Żydów.
Franz, zachęcony przez Bastiana, znów sięgnął po numer pisma. Przejrzał ich kilka. Wszędzie to samo: starzy lubieżni Żydzi i młode niemieckie dziewczęta. Chłopak znów odsunął gazety od siebie. Zrobił to z wyraźnym wstrętem.
– To naprawdę obrzydliwe.
Obrazy głęboko wryły się mu jednak w pamięć. Żyjąc w atmosferze nieustannie podgrzewanej nienawiści do Żydów, chłopak uwierzył w to, że są oni z gruntu źli. Nie nienawidził ich. Przeciwnie, bał się ich. Uważał Żydów za ludzi ulepionych z innej, gorszej gliny, za zagrożenie dla porządku, moralności i Bóg wie czego jeszcze. Mechanizm nienawiści do innego był zawsze podobny. Żeby nienawidzić, należy najpierw odczłowieczyć, sprawić, że znienawidzony człowiek przestanie być człowiekiem, a stanie się robakiem tyleż groźnym, co niepotrzebnym.